Moje rzymskie wakacje zaczęły się dość niefortunnie – opóźnionym wylotem z lotniska London-Luton. Gęsta mgła nie pozwalała nam na odlot i zamiast planowanego startu o 6.25 rano, mój samolot wzbił się w powietrze dopiero dwie godziny później. Przyjęłam tę zmianę ze stoickim spokojem i postanowiłam wykorzystać te dwie godziny na drzemkę, bo w nocy spałam jedynie 2h (byłam tak podekscytowana wyjazdem, że udało mi się zasnąć dopiero około 23.30, a budzik miałam nastawiony już na 1.30, aby bez problemu zdążyć na lotnisko…) Lot trwał niewiele ponad dwie godziny i tuż przed południem wylądowaliśmy na Fiumicino airport. Przywitała nas cudowna, słoneczna pogoda – bardzo miła odmiana po chłodnym, zamglonym Londynie.
Odprawa paszportowa, odbiór bagażu, a później kolejka do punku informacyjnego, gdzie odbierałam swoją kartę Roma Pass – wszystko to sprawiło, że 45 minut później nadal tkwiłam na lotnisku, mocno już zmęczona i lekko zagubiona. Dodatkowo mój rzymski host Sergio wysłał mi kilka smsów where are you? i zestresował mnie lekko stwierdzeniem, że o godzinie 14 musi wyjść i wróci dopiero wieczorem. Wzięłam się zatem w garść i w podskokach udałam się na dworzec kolejowy. Po ekspresowym zakupie biletu i naganie wzrokowej, której udzieliłam parze turystów, którzy usiłowali wcisnąć się w kolejkę przede mną, wskoczyłam do pociągu (nie wiedziałam, że bilet należy skasować po przejściu przez bramkę, więc całe szczęście, że akurat konduktor zrezygnował ze sprawdzania biletów) i odjechałam w stronę centrum Rzymu.
Na stacji Trastevere przesiadłam się do innej linii i już po kilku minutach jazdy byłam na mojej docelowej stacji Roma San Pietro. Oczywiście nie było to wszystko takie łatwe, bo nie do końca było dla mnie jasne, na który peron mam się udać i czy bilet, który mam uprawnia mnie do dalszej jazdy. Dodatkowo, już na mojej stacji docelowej okazało się, że Google maps w telefonie nie działa nawet po włączeniu lokalizacji GPS, a moja papierowa mapa akurat w tym rejonie ma legendę. Z pomocą przyszedł mój przyjaciel Sebastian, który po krótkiej rozmowie telefonicznej, litościwie wysłał mi smsem directions ze stacji na adres, gdzie mieścił się mój hotel. Dotarłam tam po ok. 15 minutach, spocona i mocno zestresowana, jednak Sergio czekał na mnie w oknie i kiedy zdezorientowana stałam na środku ulicy zastanawiając się, w którą stronę mam iść, krzyknął przyjaźnie moje imię i zaczął machać. Wydaje mi się, że oboje odczuliśmy podobną ulgę, że w końcu dotarłam na miejsce!
Sergio okazał się bardzo miłym, zrelaksowanym człowiekiem, który dal mi klucze do pokoju, pokazałam kuchnię i łazienkę i życząc miłego dnia, szybko wyszedł na zaplanowane spotkanie, zostawiając mnie samą w swoim mieszkaniu. Mieszkaniu – bo moje zarezerwowane Bed&Breakfast okazało się zwykłym trzypokojowym mieszaniem, gdzie jeden pokój zajmował właściciel, a dwa pozostałe były wynajmowane turystom. Takim jak ja. Mój pokój był sporą jedynką, natomiast drugi (double), akurat był pusty i to nie zmieniło się aż do końca mojego pobytu, wiec przez 6 dni byliśmy tylko ja i Sergio.
Po szybkim odświeżeniu się i krótkim odpoczynku postanowiłam poznać okolicę i wykorzystać moją Roma Pass na udanie się do centrum. Wsiadłam w pierwszy autobus, który nadjechał (zapamiętałam jak nazywa się mój „domowy” przystanek) i dałam się porwać w siną dal. Dal wcale nie była sina, tylko cudownie błękito-biało-pomarańczowa i znajdowała się 25 minut jazdy autobusem na Piazza Venezia.
Zostałam uderzona w głowę feerią kolorów i całą skalą dźwięków, jakie może wydawać z siebie tętniące życiem, zatłoczone miasto. Dodatkowo pierwszym budynkiem, jaki zobaczyłam po wyjściu z autobusu było monumentalne Il Vittoriano, czyli Ołtarz Ojczyzny (Altare della Patria) muzeum/pomnik, który powstał na początku XX wieku dla uczczenia zjednoczenia Włoch. Niesamowita, zapierająca dech w piersiach marmurowa budowla, choć nieszczególnie lubiana przez Włochów, ponieważ pochłonęła mnóstwo państwowych pieniędzy, a przede wszystkim w czasie prac konstrukcyjnych, została zniszczona część wzgórza kapitolińskiego. O czym osobiście mogłam przekonać się niemal natychmiast po skierowaniu się na prawo, gdzie ni tego ni z owego miałam okazję zobaczyć ruiny starego muru z półkolistą wnęką ozdobioną freskiem przedstawiającym pochówek Jezusa. Mur z wnęką stanowi pozostałość kościoła pochodzącego z II w.
W lekkim oszołomieniu spowodowanym tak bliskim zderzeniem z żywą historią, wspięłam się schodami na szczyt Kapitolu (jednym z siedmiu wzgórz, na których zbudowane jest Wieczne Miasto), gdzie znajduje się Piazza del Campidoglio z centralnie ustawionym pomnikiem Marka Aureliusza, który wita odwiedzających Palazzo Senaorio. Ciekawostką jest to, że obecny wygląd placu zawdzięczamy Michałowi Aniołowi, który m.in. zmienił orientację budynków, tak aby ich front ustawiony był w stronę Watykanu, a nie starego Forum jak to miało miejsce jeszcze w czasach Renesansu.
Przecięłam plac uśmiechając się zalotnie do Marka Aureliusza i ruszyłam za wycieczką kierującą się gęsiego na lewo, gdzie na stanęłam oko w oko z wilczycą karmiącą dwóch chłopców (no dobrze, oko w oko to za dużo powiedziane, bo rzeźba stała na wysokim cokole). Wilczyca Kapitolińska to jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli Rzymu. Według legendy, to ona wykarmiła i wychowała Remusa i jego brata bliźniaka Romulusa, który był założycielem i pierwszym władcą Rzymu.