czwartek, 29 grudnia 2011

3.


Każdego roku o tej porze zastanawiam się, czy mijający rok mogę zaliczyć do naprawdę udanych, zwyczajnie udanych, czy lekko nie-udanych. Mijający mieści się w normie – bez niespodziewanych wzlotów, ale też bez bolesnych upadków. Zmiana pracy, przeprowadzka do „pałacu” na Streatham, trochę połamanych serc i zagryzionych zębów. Life. Kolejny rok będzie mega udany. Nie tylko szczerze w to wierzę, ale i mam zamiar aktywnie uczestniczyć w tym, żeby taki był. Brak mi niestety konsekwencji w działaniach i to się musi zmienić. I zmieni. 2012 z wielu powodów będzie dla mnie ważny i od samego początku mam zamiar wydusić z niego ile się da! A póki co – najlepszego, z okazji urodzin. Toast spełniam kieliszkiem wina. I butelką rumu... Arghh!

sobota, 8 października 2011

They Draw and Cook

Jeśli istnieje coś takiego, jak prezent idealny, to jest nim na pewno ta książka. Przynajmniej dla mnie, ponieważ łączy w sobie wszystko to, co lubię najbardziej: czytanie i gotowanie, a wszystko w soczystej i bogatej okrasie pięknych ilustracji. Świeżo wydana (premiera 4.X.2011) książka poniekąd kucharska They Draw and Cook: 107 Recipes Illustrated by Artists from Around the World, stanowi jak dla mnie ewenement na rynku wydawniczym i na pewno ciekawą odmianą dla niepodzielnie królujących książek kucharskich Nigelli Lawson i Jamie Olivera. Ale bądźmy szczerzy, w tym przypadku, przepisy kulinarne są jedynie pretekstem do zaprezentowania szerszej publiczności talentu artystycznego ludzi z różnych zakątków naszego globu, w tym oczywiście również Polaków.

Pomysłodawcami i realizatorami przedsięwzięcia jest pochodzące z USA rodzeństwo Nate Padavick i Salli Swindell, którzy już od ponad 10 lat wspólnie tworzą, rysują i projektują. Pomysł na tę niezwykła książkę kucharską zrodził się podczas rodzinnych wakacji, kiedy to Nate próbował przypomnieć sobie przepis na ulubione danie –fettuccini z figami, a Salli w tym czasie rysowała miskę z figami. Oboje doszli do wniosku, że rysowanie jedzenia to nie tylko wielka frajda, ale i świetny pomysł na stworzenie książki z przepisami na ulubione potrawy. Do współpracy zaprosili wszystkich znajomych i nieznajomych. Nate opublikował na blogu prośbę o zgłaszanie ilustrowanych przepisów na ulubione dania i dość szybko zaczęły napływać prace z całego świata. Od profesjonalnych grafików, zawodowych artystów, ale też od zwykłych ludzi, którzy zwyczajnie lubią rysować i gotować jednocześnie. Rezultatem jest ta oto książka, która przyciąga nie tylko różnorodnością barw, ale i smaków

Spaghetti al Pomodoro by Serena Veslemøy

Retro Cocktails by Michael Robertson

Rudolph's Red-Nosed Pasta by Kristin Jackson

Ajiaco Bogotano by Lisa Bueno

Left Over Patty by Alect Pee

Nega-Maluca by Ivana Amarante Bombana


czwartek, 6 października 2011

One Day

Tytuł: One Day
Autor: David Nicholls
Wydawnictwo: Hodder & Stoughton
Data wydania: lipiec 2011

Od samego początku było w tej książce coś takiego, co mnie do niej przyciągało jak magnes. Pierwszy raz sięgnęłam po nią kilka miesięcy temu, pewnego babysittingowego wieczoru, kiedy to zaskoczona dłuższym pozostaniem w pracy nie miałam akurat nic swojego do czytania. Był to okres, kiedy One Day Davida Nichollsa czytali wszyscy, również moja pracodawczyni i tak oto wybierając coś na kilka godzin kanapowania, bez wahania sięgnęłam właśnie po tę książkę. Tego wieczoru przeczytałam kilkadziesiąt stron i … odłożyłam książkę, obiecując sobie, że wkrótce do niej wrócę. Nie wróciłam, bo miałam cały wagon innych książek do czytania, ale nie zapomniałam o niej. Nawet gdybym chciała, to bijące po oczach billboardy reklamujące wchodzący właśnie do kin film, nakręcony na podstawie książki, nie pozwoliłyby mi o niej zapomnieć. Takim to sposobem One Day trafiło do mojego anglojęzycznego stosiku i dostało pierwszeństwo w czytaniu. Jedynym mankamentem czytania książki po premierze filmu, było to, że w mojej głowie Emma wyglądała jak Anne Hathaway i za nic w świecie nie mogłam tego zmienić.

Książka przyciągnęła mnie nie tylko treścią, ale i formą. Każdy kolejny rozdział opisuje zaledwie jeden dzień z życia głównych bohaterów – 15 lipca, począwszy od roku 1988, kiedy to Emma i Dexter spędzają ze sobą noc po imprezie na zakończenie studiów aż do roku 2007. Od samego początku wydawać by się mogło, że nie ma dwójki bardziej różniących się od siebie ludzi. Kiedy poznajemy Emmę i Dexa, ona jest typowym przykładem zaangażowanej w sprawy świata kujonki, niezbyt atrakcyjnej, dla której polityka i „zmienianie na lepsze tej małej części świata wokół siebie” stanowi sens istnienia. Natomiast on, to typowy złoty chłopiec – przystojny, dobrze sytuowany, dla którego liczy się dobra zabawa, najlepiej z dużą ilością alkoholu, ładne dziewczyny i ogólny chill out. Pomimo kilku wspólnych lat na tym samym uniwersytecie, Em i Dex poznają się bliżej dopiero w ostatni dzień studiów. Zawiązuje się nietypowa przyjaźń, która trwa przez kolejne 20 lat. Kolejne rozdziały, czyli upływające lata opisują jak zmieniają się ich wzajemne relacje, pokazują wzloty i upadki przyjaźni/miłości, jasne i ciemne chwile, które przeżywa każdy z nas. Emma zamiast „zmienić świat”, pracuje w kiepskiej knajpie z meksykańskim żarciem i ledwo wiąże koniec z końcem, kiedy Dexter w tym samym czasie podróżuje po świecie „szukając swojego ja”. Upływający czas zmienia Em i Dexa, oboje dojrzewają i choć proces ten zachodzi niekiedy w ich wzajemnym oddaleniu, to jednak cały czas podświadomie są razem. Niepozorna z pocżatku znajomość na zawsze zmienia ich los. Najważniejszym jak dla mnie przesłaniem tej książki jest jednak to, że czasem szukamy czegoś bardzo daleko, nie zauważając, że to czego pragniemy i czego nam potrzeba jest tuż na wyciągnięcie ręki.

Książka zrobiła na mnie duże wrażenie, tym bardziej że pomimo wszechobecnych reklam, artykułów, trailerów filmowych, nie miałam pojęcia, jak się kończy. To co się wydarzyło, było dla mnie dużym zaskoczeniem. Teraz z niecierpliwością czekam na pojawienie się filmu na DVD. Recenzje miał takie sobie, ale chyba najlepiej, jak przekonam się sama.

piątek, 23 września 2011

Ja, Diablica

Tytuł: Ja, Diablica
Autor: Katarzyna Berenika Miszczuk
Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: październik 2010

Z zakupionych niedawno stosików, na pierwszy strzał wybrałam książkę Katarzyny Bereniki Miszczuk "Ja, Diablica". Potrzebowałam do czytania czegoś lekkiego i przyjemnego i pod ty względem książka mnie nie zawiodła. Ale od początku.

Autorka to zaledwie 23-letnia studentka wydziału medycznego, która ma na swoim koncie już cztery wydane powieści. Przyznaję to z nieukrywaną zazdrością. Nie znam innych książek jej autorstwa, ale jeśli napisane są w podobnym stylu, to mają szansę stać się bestsellerami. O ile nastolatkom będzie chciało się wydać kieszonkowe na książki. Dlaczego nastolatkom? Bo to właśnie nastolatkowie są grupą docelową powieści, chociaż nie powiem – przed dwa dni, bo tyle właśnie zajęło mi przeczytanie Diablicy, miałam niemały ubaw i całkiem przyjemnie spędziłam czas czytając o perypetiach głównej bohaterki, chociaż nastolatką nie jestem już od dziesięciu lat.

Bohaterka, dwudziestoletnia Wiktoria, to całkiem zwyczajna (może tylko ładniejsza niż przeciętnie) studentka z Warszawy, która trochę niespodziewanie i na pewno przedwcześnie umiera zadźgana nożem w parku, przez podejrzanego typka, który wypatrzył ją wcześniej w barze. Po śmierci trafia do piekielnego Urzędu, gdzie otrzymuje niezwykłą propozycję objęcia stanowiska diablicy, której zadaniem jest zachęcenie jak największej liczby świeżych duszyczek do wybrania Piekła, a nie Nieba na Targu. Tak, tak – to my osobiście decydujemy, w którą stronę się udajemy po śmierci. Wiktoria jako początkująca diablica radzi sobie całkiem nieźle, choć nie potrafi zupełnie odciąć się od swojego ziemskiego życia, w którym obok nadopiekuńczego brata Marka i lekko szurniętej przyjaciółki Zuzy jest jej wielka, skrywana miłość – Piotruś. Przez całą książkę Wiktoria biega za Piotrkiem, a za Wiktorią z kolei ugania się zabójczo przystojny upadły anioł Beleth. W tym wszystkim nie brakuje irytującej postaci z manią wielkości i przerośniętymi ambicjami – w tej roli diabeł Azazel, pięknej i władczej kobiety – Kleopatry, no i oczywiście kota –Behemota (a jakże!). Wszyscy przeżywają przygody rodem z Jamesa Bonda, tylko zamiast strzelać do siebie z pistoletów, okładają się płonącymi mieczami.

Po przeczytaniu książki mam mieszane uczucia. Z jednej strony, czytając ją naprawdę świetnie się bawiłam. Lekki i pełen humoru język oraz wartka akcja niezwykłe wciągają czytelnika. Nie jest to literatura wysokiego lotu, więc jeśli ktoś ma ochotę na odprężającą rozrywkę, w stu procentach mogę mu polecić Diablicę. Z drugiej jednak strony… Dawno temu, chyba jakieś 12 lat wstecz, miałam okazję rozmawiać z panią Natalią Usenko o tym, co najczęściej staje się tematem opowiadań pisanych przez dorastające panienki (jaką sama wtedy byłam). Pamiętam, że skarżyła się wręcz na zalew opowiadań o pięknych aniołach i innych postaciach nadprzyrodzonych, które zakochują się w śmiertelniczce, zstępują na ziemię i dalej niemal jak w harlequinie. Czytając „Ja, Diablica”, nie mogłam odgonić się od tego wspomnienia. Już od kilku lat dzięki Stephenie Meyer i jej "Twlight Saga" przeżywamy istny potop książek o miłości zwykłej dziewczyny i wampira. Zwykłej dziewczyny i wilkołaka. Zwykłej dziewczyny i anioła. Dziewczyny, która wydaję się być zwykła, ale jednak jest niezwykła, bo posiada moce, o których wcześniej nie miała pojęcia i wampira. I tak bez końca. Są to książki, po które sięgamy z przyjemnością, a przynajmniej ja sięgam z przyjemnością, czytam z wypiekami na twarzy, ale… po skończeniu wiem na pewno, że do niej już nigdy nie wrócę. Owszem, kiedy pokaże się kolejna część, na pewną po nią sięgnę i z chęcią przeczytam o dalszych losach głównej bohaterki, ale zrobię to tylko raz. I nie dlatego, że książka jest zła – wręcz przeciwnie, jest świetna jako chwilowa rozrywka, ale tylko jako taka. Nie wnosi niczego nowego do spojrzenia na świat, nie działa na moją wrażliwość i nie pozostaje w pamięci dłużej niż kilka tygodni. Ot przyjemne czytadełko.

środa, 21 września 2011

Stosik no.2

Wczoraj dotarła do mnie długo (no, może nie aż tak bardzo długo) oczekiwana paczka z Empiku. Dla wszystkich, którzy mieszkają w tam, gdzie Empik jest jednym z wielu sklepów to może nic ekscytującego, ale dla mnie – rezydentki londyńskiego Streatham, to nie lada gratka. Najpierw długie przeglądanie strony internetowej sklepu, czytanie recenzji, a później wybieranie książek i dodatkowo dzwonienie do polskich przyjaciół, czy przypadkiem nie chcą również czegoś zamówić, bo Empik w swojej hojności pobiera jedną opłatę za przesyłkę bez względu na liczbę zakupionych książek. Nie robię tu żadnej pseudo-reklamy, ale po przeanalizowaniu cen oraz wyboru tytułów w wielu polskich księgarniach działających na terenie Wielkiej Brytanii, Empik okazał się dla mnie najlepszym wyborem.

I oto są:

1. Kroniki Jakuba Wędrowycza – Andrzej Pilipiuk. Pierwsze z sześciu oblicz Jakuba Wędrowycza, wiejskiego bimbrownika, kłusownika i egzorcysty amatora. Przyznam, że to moja pierwsza książka Pilipiuka. Wstyd i hańba.


2. Bóg nosi dres – Piotr Sender. Spodobała mi się wizja Pana Boga ubranego w kreszowy dresik, napakowanego sterydami łysola. A przecież książka nie o tym. Fragment książki na stronie wydawnictwa mnie wessał, postanowiłam przeczytać całość.


3. Ja, Diablica – Katarzyna Berenika Miszczuk. Opowieść o dwudziestoletniej Wiktorii, która jako następstwo swej przedwczesnej śmierci trafia do piekła, gdzie podpisuje kontrakt na 66 lat i rozpoczyna swoją pracę nad pozyskiwaniem dusz na stanowisku diablicy. Powieść ponoć lekka i przyjemna, a na pewno napisana z dużą dozą humoru.


4. Ziemia Nod – Radosław Kobierski. O ile wcześniejsze pozycje należą raczej do kategorii typowo rozrywkowej, o tyle ta książka stanowi wyzwanie nie tylko intelektualne, ale i emocjonalne. Ziemia Nod to powieść o odrzuceniu i o Zagładzie pewnego świata, którego figurą jest międzywojenny Tarnów. Mój Tarnów.

poniedziałek, 19 września 2011

Stosik no.1

Nie było mnie tu całe wieki. Byłam gdzie indziej. Postanowiłam wrócić – na krótko, na jakiś czas, na dłużej, nie wiem. Wiem jednak, że dzisiejszy post będzie różny od tych, które pisałam dotychczas. Zmieniłam się przez te kilka miesięcy, a może zwyczajnie wyszłam z wprawy i używam banalnego wyrażenia „zmieniłam się” do zamaskowania totalnego rozgotowania mózgu, który nastąpił u mnie w przeciągu tego czasu. Ale powroty są dobre, jeśli bezbolesne i w takim więc tylko nastroju „lekkim, łatwym i przyjemnym” mam ochotę wrócić do blogowania. Ot mała wprawka.

Książki ukochałam będąc małą dziewczynką. Nie pamiętam siebie z ery przed książkami. Zawsze były obok, bardzo blisko nawet – w domu oboje rodzice kupowali książki i czytali pasjami, z mniejszą pasją moja starsza siostra czytała mi wieczorami w łóżku, a później już sama sobie czytałam – właśnie dzięki starszej siostrze i dość pokaźnej biblioteczce domowej nie jakieś szmiry, tylko ciekawe, dobre książki, które wiem to na pewno, ukształtowały mnie na wrażliwego homo sapiens w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Dzisiaj kupowanie książek urosło dla mnie do rangi fetyszu – myszkowanie w księgarniach przesiąkniętych zapachem tuszu i papieru, dotykanie kartek, których nikt przede mną wcześniej nie dotykał (przynajmniej w moim mniemaniu) i późniejsze delektowanie się ich widokiem na półce, kiedy czekają na swoją kolej. Przeczytane strzegę jak zazdrosna kochanka i pożyczam tylko zaufanym osobom, o których wiem, że będą traktowały moje książki z właściwą im czcią i nabożeństwem.
Najlepszy prezent dla mnie na dowolną okazję to książka, sama jestem w stanie odmówić sobie nowego swetra, pięknie pachnącego płynu do kąpieli na rzecz taniego mydła, oraz wybrać wieczór przed TV zamiast w kinie na najświeższej premierze, ale kupowania książek sobie nie umiem odmówić. Zawsze tak było. Dlatego postanowiłam wprowadzić na blogu nową kategorię stosiki, czyli te małe-wielkie wieże z książek, które udało mi się upolować. Mało tego, postanowiłam, że w ramach rozrywki umysłowej będę recenzować KAŻDĄ przeczytaną książkę. Nawet jeśli tylko w trzech zdaniach i bardzo subiektywnie.


Dzisiejszy stosik zawiera cztery pozycje:

1. One Day by David Nicholls – książka do której przymierzałam się od kilku miesięcy. Książka opowiada historię Emmy i Dexa, historię 20 lat ich znajomości/przyjaźni/miłości, historię opisaną każdego roku tylko przez jeden dzień - 15 lipca, dzień w którym poznali się zaraz po zakończeniu studiów na uniwersytecie w Edinburghu.

2. I Don’t Know How She Does It by Allison Pearson – w zasadzie wybrana tylko dlatego, że obecnie w kinach można oglądać film nakręcony na podstawie tej książki. Zaciekawił mnie opis „manipulative nanny”, z którą główna bohaterka musi się zmagać (między innymi wrednymi typami) i zachęta mojej byłej pracodawczyni, której przecież dziećmi również się opiekowałam.

3. The Winter of Our Disconnect by Susan Maushart – jest to pozycja, na którą miałam chrapkę już zeszłej zimy i szczerze mówiąc, chyba właśnie poczekam do późnego listopada z jej przeczytaniem. Co ciekawe książkę znalazłam w dziale self-development, a nie fiction (lub non-ficiton). Już sam tytuł oraz podtytuł How one family pulled the plug on their technology and live to tell/text/tweet the tale daje jasno do zrozumienia, o czym jest ta książka. Rodzina zesłana na pustynię technologiczną na 6 miesięcy. Zesłana z własnej woli. Dla mnie przerażające, bo nie wyobrażam sobie z własnej inicjatywy pozbyć się telefonu i internetu. Być może po tej lekturze zmienię zdanie?

4. A Visit from The Goon Squad by Jennifer Egan – książka polecona przez TV Book Club Channel 4. W zasadzie nie wiem o niej nic, poza tym, co wyczytałam na okładce. Czasem tak mam, kupuję książkę bo ma ładną okładkę. No i niech mi ktoś powie, że nie jestem zboczona.

niedziela, 16 stycznia 2011

Lesiaqous robi listę

Nadejście nowego roku jest momentem, w którym większość ludzi robi postanowienia mające poprawić ich życie. W moim przypadku nie było żadnych postanowień, poza rzuceniem palenia na bliżej nieokreślony czas. Zamiast tego zrobiłam listę rzeczy, które chciałabym zrobić w swoim życiu. Wszystkich zainteresowanych odsyłam na nowego bloga, który będę prowadziła jednocześnie z zieloną walizką.

WALIZKA VS WIADERKO

Czas się jakby kurczy i każdego dnia bardziej wydaje mi się, że muszę się spieszyć coraz bardziej ze wszystkim. Albo może po prostu powinnam przestać grać w FarmVille na facebooku…