sobota, 29 grudnia 2012

4.


No, no. Kto by pomyślał, że dotrwamy do tej daty... Wprawdzie blog nie wygląda tak, jak bym chciała i wiem, że jako czterolatek jest zaniedbanym dzieckiem, ale powolutku idziemy do przodu, rozwijamy się i ciągle poszukujemy nowych inspiracji! Czego i sobie i Wam wszystkim życzę!

sobota, 15 grudnia 2012

The Hobbit: An Unexpected Journey


Kocham Martina Freemana od momentu, kiedy zobaczyłam go w Love Actually, a później  w Nativity! i serialu BBC Sherlock. Wiadomość, że aktor wcielił się również w postać Bilbo Bagginsa w nowej trylogii Petera Jacksona podziałała na mnie elektryzująco. Nie dość, że seria Władca Pierścieni, to jedna z moich ulubionych (tych co, to można oglądać na okrągło, a nawet wybrać się na nocny maraton filmów w wersji reżyserskiej), to jeszcze w jej kontynuacji (choć gwoli ścisłości, to nie jest kontynuacja, bo wydarzenia z Hobbia poprzedzają historie przedstawione we Władcy Pierścieni), na którą reżyser kazał nam czekać 12 lat, pojawia się jeden z moich ulubionych aktorów w roli głównej. Bajka! Podekscytowana zakupiłam bilety na poranny sobotni seans w 3D do kina Imax (a, co mam sobie na hobbicie żałować) i pełna entuzjazmu zasiadłam w fotelu w oczekiwaniu na 169-minutową ucztę dla ducha. Nie przejmowałam się kiepskimi ocenami filmu, a także raczej mało zachęcającymi recenzjami krytyków. Choć muszę przyznać, że zastanawiało mnie, co takiego scenarzysta wraz z reżyserem wycisnęli ze 120 stron powieści (książka Hobbit ma około 350 stron), że powstał blisko 3-godzinny film.

Odpowiedź jest prosta. Do maksimum wykorzystano wszelkie bitwy, pogonie, uczty, spotkania... Sceny, które normalnie zostałyby okrojone i być może pokazane jako dodatek na dvd, w tym przypadku w całości znalazły się w wersji ostatecznej i ... zepsuły film . Głównie dlatego, że akcja posuwa się niezwykle wolno. Nie powiem - fascynujące postacie genialnie ucharakteryzowane, do tego fantastyczna scenografia i efekty specjalne, a wszystko to na tle przepięknych krajobrazów Nowej Zelandii - wszystko naprawdę warte zobaczenia, ale nie w takiej ilości. Film to nie album ze zdjęciami. Oczekuje się akcji i to nie takiej, w której jedna potyczka z goblinami trwa 20 minut. Było to trochę męczące do oglądania po jakimś czasie.

Ale żeby nie zostawić li i jedynie negatywnej opinii, to dodam, że na kolejne dwie części trylogii też się wybiorę do kina, a jak już wyją na dvd, to kupię sobie box do domowej filmoteki. Dlaczego? Bo pomimo wszystko, autorzy filmu (już o samym Tolkienie nie wspominając) odwalili kawał dobrej roboty. Widać wielkie zaangażowanie i serce wielu ludzi, którzy mieli okazje pracować przy jego powstaniu. Dopracowane do najmniejszego szczegółu Shire i Rivendell oraz kopalnie Ereboru. Cudo po prostu - od razu sprawia, że żałuję, że nie urodziłam się hobbitem. Sam Bilbo - postać dość dwuznaczna - z jednej strony bardzo udomowiona jak można spodziewając się po hobbicie, a jednocześnie niezwykle odważna, czego kompletnie nikt się nie spodziewał (może z wyjątkiem Gandalfa). Dodatkowo trzynastu krasnoludów, z których każdy inny i każdy wyjątkowy na swój sposób oraz jak zwykle uroczy, zabawny, a jednocześnie pełen pewnego rodzaju charyzmy czarodziej Gandalf Szary i kompletnie pozbawiony tejże, lekko stuknięty czarodziej Radagast. Mimo wszystko warte obejrzenia na dużym ekranie, choć w moim przypadku pierwszy i jedyny raz.


niedziela, 9 grudnia 2012

Książkowa niedziela XLIX: "Trafny wybór" J K.Rowling

Tytuł: Trafny wybór
Autor: J K Rowling
Wydawnictwo: Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Data wydania: 12 listopada 2012

Kiedy Joanne Rowling postanowiła napisać książkę dla dorosłych, jasne było, że stanie się ona bestsellerem w bardzo krótkim czasie. No bo kto nie przeczyta powieści autorki Harrego Pottera? Ja sama również sięgnęłam po Trafny wybór z czystej ciekawości, jak Rowling odnalazła się w roli autorki dla dorosłych i to jeszcze w książce  która nie tylko nie ma nic wspólnego z magią ani fantastyka, a wręcz jest tak do bólu prawdziwa.

Pomimo krytyki polskich czytelników, że książka jest wulgarna, przesycona seksem, narkotykami, przemocą - to nie można powiedzieć, że nie opisuje społeczeństwa takiego, jakim jest naprawdę. Nie tylko angielskiego, ale myślę, że polskiego w jakimś sensie również. Rowling przedstawia obraz małego miasteczka Pagford, które wydawałby się wręcz idyllicznym miejscem do spokojnego życia, a zamiast tego okazuje się być gniazdem agresywnych nieudaczników, oszustów, postaci mających problemy psychiczne, a wszystko to podlane sosem powszechnej, choć skrzętnie ukrywanej homofobii i jak najbardziej jawnego snobizmu. Powieść rozpoczyna się od śmierci Barrego Faithbrothera, który był nie tylko wspaniałym ojcem i mężem  ale także oddanym przyjacielem, nauczycielem z pasją, a do tego społecznikiem działającym w radzie gminy. Jego śmierć powoduje pustkę w sercach wielu ludzi, ale co ważniejsze dla powieści - tymczasowy wakat w radzie, o który zaczyna się walka pomiędzy mieszkańcami miasteczka.

J K Rowling zastosowała ciekawy wybieg w książce - pomimo, że opisuje świat dorosłych, to jednak w dużej mierze jest on widziany oczami nastolatków. I to nie nastolatków pokroju Harrego Pottera, tylko współczesnych młodych ludzi, których pełno na ulicach, czy blokowiskach. Takich, którzy palą papierosy  czasem skręta, uprawiają seks w piwnicach, nazywają swoich rodziców starymi, a szkoła to dla nich głównie miejsce spotkań ze znajomymi. I wcale ich świat nie jest tak bardzo odmienny od świata dorosłych. Tyle samo nielubianych osób, nieporozumień, problemów i rozczarowań.

Książka jest na pewno interesująca, chociaż ktoś kto spodziewał się słodkiego świata bajkowego, będzie rozczarowany. Mnie osobiście zabrakło lekkości pióra, znanego z książek o małym czarodzieju. Nie wiem, czy to kwestia tłumaczenia, czy po prostu autorce zdecydowanie lepiej wychodzi pisanie książek dla dzieci. Jednak z ciekawością czekam na adaptacje telewizyjną powieści,  która jak zapowiedziało BBC One będzie można oglądać już w 2014 roku. 6/10

środa, 5 grudnia 2012

Dissected Art(ist)

Na tę genialną, choć muszę przyznać nietypową i lekko niepokojącą formę zachęcenia młodych ludzi do kontynuowania nauki w Museu de Arte de São Paulo (MASP) Art School wpadła brazylijska firma reklamowa DDB Brasil. Trzech najbardziej rozpoznawalnych na całym świecie malarzy - Salvadore Dali, Pablo Picasso i Vincent van Gogh "pokazało" nam swoje piękne wnętrza. Patrząc na te grafiki przychodzi mi do głowy pytanie - a co ty masz w sobie takiego, czym mógłbyś zachwycić świat?... 






niedziela, 25 listopada 2012

Książkowa niedziela XLVII: "Irena" M.Kalicińska, B.Grabowska


Tytuł: Irena
Autor: Małgorzata Kalicińska, Barbara Grabowska
Wydawnictwo: Biblioteka Akustyczna
Data wydania: 17 października 2012

Kolejna książka Małgorzaty Kalicińskiej - autorki świetnej serii Rozlewisko, tym razem napisana wspólnie z córką Barbarą Grabowską.

Jest coś takiego w książkach Kalicińskiej, co mnie dotyka bardzo głęboko i myślę, że chodzi tu przede wszystkim o związki miedzy kobietami. Rodzinne: matka-córka, babka-wnuczka, ale i takie bardziej codzienne: przyjaciółki, współpracownice, sąsiadki. W zasadzie fabuła powieści Irena (podobnie zresztą jak Rozlewiska) oparta jest właśnie na tych trudnych relacjach, które każda z nas przecież doświadczyła, bo będąc kobietami, nie możemy uniknąć innych kobiet, choćbyśmy się nie wiem jak starały. A przecież nie o unikanie tu chodzi, a wręcz przeciwnie - o zawiązywanie tej ważnej nici żeńskiego porozumienia, którym każda z nas marzy i do którego tęskni, choć może się do tego nie przyznawać.

Irena to historia trzech kobiet. Doroty, kobiety po pięćdziesiątce, żyjącej w szczęśliwym małżeństwie z Jankiem, ich córki Jagi, dobiegającej trzydziestki singielki, która pnie się po korporacyjnych szczeblach kariery oraz tytułowej Ireny - świeżo owdowiałej cioci-babci tuż po osiemdziesiątce. Niby wszystko przewidywalne - Dorota martwi się o swoją niezamężną córkę i chciałaby, aby ta ułożyła sobie w końcu życie u boku jakiegoś porządnego mężczyzny. Drugim zmartwieniem jest Irena, która nagle po wielu latach bycia z Felusiem, zostaje samotną wdową, a przecież i wiek już nie ten, i zdrowie nie to... Jagoda z kolei w pełni zadowolona ze swojego życia zawodowego, trochę kuleje w sferze życia prywatnego, ale nie aż tak, żeby spędzało jej to sen z powiek. Prawdziwym problem jest dla niej wiecznie niezadowolona matka i poczucie, że choćby nie wiem jak Jagoda się starała, to zawsze będzie dla swojej matki wielkim rozczarowaniem. Doprowadza to w końcu do sytuacji, w której Jagoda postanawia całkowicie zerwać kontakty z Dorotą i usiłuje przekonać sama siebie, że tak będzie najlepiej dla wszystkich. Na sam koniec pozostaje Irena - przyszywana ciocia/babcia, która pomimo braku jakichkolwiek więzów krwi, jest dla Doroty i Jagi równie ważna, o ile nie ważniejsza, jak rodzina.

Są takie książki, które zmieniają czytelnika. Nie jego życie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ale postrzeganie pewnych rzeczy, wiec może jednak życie w pewien sposób też. Dla mnie Irena to powieść ważna i potrzebna przede wszystkim dlatego, że pomogła popatrzeć na pewne relacje w moim własnym życiu trochę inaczej niż jednowymiarowo – z li i jedynie mojego punktu widzenia: trzydziestoletniej singielki, która uciekła do wielkiego miasta przed trudnymi relacjami z mamą i siostrą. 8/10

sobota, 24 listopada 2012

The BodyGuard Musical


Miałam dzisiaj okazję oglądać przedstawienie musicalowe jednego z największych hitów kinowych lat 90. - The Bodyguard.

Któż nie pamięta historii pięknej piosenkarki Rachel Maroon, w którą wcieliła się Whitney Houston, bożyszcze muzyczne lat 80. i 90. oraz jej wiernego ochroniarza Franka, w tej roli Kevin Costner...? Jako nastolatka płakałam na tym filmie rzewnymi łzami, kochałam Franka i podziwiałam za jego odwagę i oddanie. A do tego ścieżka dźwiękowa filmu, która przyprawiała mnie o dreszcze. Nawet teraz słuchając I will always love you albo I have nothing w wykonaniu Whitney czuję przyjemne mrowienie na karku.

Zapewne nie bez znaczenia jest fakt, że musical wystawiono w tym samym roku, w którym odeszła Whitney. Być może jako hołd złożony królowej popu, która niezaprzeczalnie była. Bez względu jednak na powody, którymi kierowali się twórcy musicalu, muszę przyznać, że udało im się stworzyć prawdziwy hit, który będzie gościł na West Endzie długi czas. Piękne kreacje gwiazdy filmowej i sceny muzycznej, ciekawe dekoracje i rozwiązania sceniczne, ale przede wszystkim - fantastyczna grupa artystów, których śpiew i taniec sprawił, że miałam naprawdę wyjątkowe popołudnie. Polecam każdemu, kto ma okazję być w Londynie i lubi musicale. Warto!



niedziela, 11 listopada 2012

Książkowa niedziela XLV: "Rivers Of London" B.Aaronovitch


Tytuł: Rivers Of London
Autor: 
Wydawnictwo: The Orion Publishing Group
Data wydania: 25 sierpnia 2011

Rivers Of London to książka, na którą ostrzyłam sobie zęby już od dłuższego czasu, ale zawsze było coś innego do przeczytania. Nie pomagało wcale to, że w moim cyklu czytelniczym mam zazwyczaj 2-3 książki, więc ich przemiał jest dość powolny. Niemniej jednak, kiedy już się za nią zabrałam, poszło wyjątkowo gładko, pomimo iż czytałam w języku angielskim, a to zawsze trwa trochę dłużej, niż przy książce polskojęzycznej.

Rivers Of London to nie przewodnik po rzekach Londynu i jego okolicach, jak można by się było spodziewać po tytule, ale pasjonująca powieść sensacyjno-fantastyczna. Jest niej wszystko to, co lubię najbardziej. Niecodzienne morderstwo i młody policjant pracujący nad sprawą jego wyjaśnienia. Wszystko to dzieje się w Londynie, w miejscach znanych mi lepiej lub gorzej. Uwielbiam czytać powieści, których akcja rozgrywa się w miastach, które choć trochę znam. Może dlatego tak mi przypadł do gustu Kacer Ryx i jego XVI-wieczny Kraków, Eberhard Mock i jego przedwojenny Wrocław, a teraz Peter Grant i jego współczesny Londyn - miasto, które stało się moim domem.

Peter to młody funkcjonariusz policji,który po odbyciu obowiązkowego szkolenia i terminu w jednostce "krawężnikowej", zostaje przydzielony do mało ekscytującego wydziału Case Progression Unit, gdzie głównym zajęciem jest wypełnianie papierkowej roboty. Zanim jednak rozpoczyna swój przydział, wraz ze swoją partnerką Lesley zostaje wezwany do obstawienia miejsca dość niecodziennej zbrodni - zabójstwa przez obcięcie głowy mieczem. Krótko po tym, na jednym z nocnych patroli spotyka ducha, który zdaje się mieć informacje na temat popełnionego morderstwa. Spotkanie z duchem - Nicholasem Wallpenny, który początkowo wydaje się Peterowi jedynie przewidzeniem, jest początkiem jego kariery policyjnej w wydziale, o którego istnieniu nie miał wcześniej pojęcia. Tym samym staje pierwszym od pięćdziesięciu lat uczniem detektywa/inspektora/czarodzieja Thomasa Nightingale.

Peter nie tylko zaczyna uczyć się używać magii, ale dowiaduje się o istnieniu istot, które żyją tuż obok ludzi, a którzy zdecydowanie ludźmi nie są. Ot choćby bogowie i boginie rzek i strumieni - Mamma Thames wraz z córkami oraz Father Thames i jego synowie, którzy toczą walkę o wpływy na Tamizie. Pogodzenie ich to jedno z zadań, jakich podejmuje się młody policjant-czarodziej, oczywiście oprócz rozwiązania sprawy bezgłowych zwłok znalezionych przy katedrze St. Paul.

Książkę czytało się lekko, łatwo i przyjemnie, choć z pewnym takim niedosytem. Miałam wrażenie, jakby autor miał jeszcze wiele pomysłów w zanadrzu, ale postanowił ich nie wykorzystywać z jakiegoś powodu. Może Rivers Of London to tylko przystawka w czterodaniowym posiłku? Do tej pory wydane zostały trzy powieści, a czwarta w przygotowaniu... Zacieram ręce i ostrzę pazurki. 7/10



Już zupełnie abstrahując do treści książki, zwracam uwagę na okładki powieści - jak dla mnie majstersztyk.



niedziela, 4 listopada 2012

Książkowa niedziela XLIV - "Kochanie, zabiłam nasze koty" D. Masłowska


Tytuł: Kochanie, zabiłam nasze koty
Autor: D
Wydawnictwo: Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Data wydania: 17 października 2012

Kochanie, zabiłam nasze koty to wypadkowa, jak to zwykle bywa z powieściami, przejęcia losem ludzkości i różnych osobistych udręk. W ingrediencjach znajdą więc Państwo moje zmęczenie radioaktywnymi miastami i moje zmęczenie radioaktywną sobą. I moje urzeczenie morzem jako tworem w sposób doskonały i beztroski łączącym w sobie bezkres i ściek.
Wreszcie - bezustanne zadziwienie kondycją duchową nowego człowieka. Człowieka wolnego, żyjącego poza takimi anachronicznymi, zaśmiardującymi molami kategoriami jak duchowość, religia, polityka, historia. Człowieka w związku z tym bezjęzykowego, człowieka którego mową ojczystą jest Google Translator.
Aktualnie mam więc nadzieję, że będą lubili Państwo moją nową książkę.
I że zrobi ona Państwa dzień.

Tak autorka reklamuje swoją najnowszą powieść. Powieścidełko raczej, bo objętościową niewielka to książeczka. Ale niech was to nie zwiedzie - w tym przypadku jakość rekompensuje ilość, a książka stanowi kwintesencję prześmiewczości współczesnego świata pięknych trzydziestoletnich. Kobiet w szczególności. Ważne, żeby zabierając się za czytanie tak do tego podejść. Kochanie, zabiłam nasze koty nie można traktować z poważną dosłownością, bo wtedy wyjdzie z tego bełkot o niczym. Choć w zasadzie książka jest właśnie o niczym. Opisuje urywek z życia trzech kobiet Joanne, Farah i Go, ich małe dramaty i wielkie końce świata.

Piękne trzydziestoletnie, mieszkające w juesowej metropolii, zajmują się tym wszystkim, czym zajmują się ich rówieśnice żyjące w wielkich miastach - związkami, dietami, zakupami, fitnessem oraz szeroko pojętym rozwojem intelektualno-duchowym. Wszystko to w świecie reklam, gazetek z supermarketów, papki telewizyjnej i gazetowych psychotestów. Masłowska nie omieszkała również obok fikcyjnych bohaterek, umieścić w powieści postać pisarki - siebie samej - która nie tylko jest świadkiem wydarzeń w życiu Joanne, Farah i Go, ale jak na pisarkę przystało, sama je kreuje i o nich pisze. Taka niewinna incepcja made in poland.

Książka jest ciekawa i na pewno inna niż te, które czytałam w tym roku. Jak na wstępie napisałam, nie można jej traktować poważnie, raczej jak satyrę na współczesne społeczeństwo, a raczej jego niewielki, bo żeński wycinek i to w określonym przedziale wiekowym. Może czytaniu tej książki w moim przypadku dodawało  smaczku właśnie to, że sama jestem w tejże grupie. I dużo błahych problemów, z którymi borykają się bohaterki, jest również moimi wielkimi dramatami (niekiedy mocno wyolbrzymionymi...). Polecam komuś, kto ma dużo dystansu i do prozy Masłowskiej i do samego siebie. 6/10



-------------------------------------
wywiad z Dorotą Masłowską na temat książki (Wysokie Obcasy 30.10.2012)

środa, 31 października 2012

New princess in town


Ważne wydarzenie dla fanów Gwiezdnych Wojen. Disney kupił prawa do LucasFilm. Co to oznacza? Jest szansa, że zostaną nakręcone pozostałe trzy epizody serii. Siódma część ma nawet ponoć zawitać na wielkim ekranie już w 2015 roku. Miejmy nadzieję, że duet Han Solo i Chewbacca nie zostaną zastąpieni przez Myszkę Micky i Goofiego.



niedziela, 21 października 2012

Książkowa niedziela XLII: "McDusia" M. Musierowicz


Tytuł: McDusia
Autor: Małgorzata Musierowicz
Wydawnictwo: Akapit Press
Data wydania: 03 października 2012

Trudno jest recenzować książkę, kiedy nie ma się za grosz obiektywizmu względem autora. Małgorzata Musierowicz jako autorka książek dla dorastających panienek (wiem, że pisze również bajki dla dzieci, ale tę cześć jej dorobku literackiego omijam) towarzyszy mi odkąd skończyłam 11 lat. Oczywiście nasza znajomość była bardziej intensywna, kiedy byłam młodsza, ale i teraz z niekłamaną przyjemnością sięgam po jej książki. Już nawet nie pamiętam ile razy czytałam Szóstą klepkę czy Kwiat kalafiora - moje najulubieńsze tomy Jeżycjady (bo tak nazywa się seria, od poznańskiej dzielnicy Jeżyce, gdzie mieszkają bohaterowie książek). Przywilej posiadania starszej o 5 lat siostry wiązał się z tym, że nie musiałam chodzić do biblioteki po książki pani Musierowicz, wystarczyło tylko sięgnąć na regał po jeden z zaczytanych woluminów. A miałyśmy ich wtedy dziewięć, aż do Dziecka piątku włącznie. Wszystkie dziewięć (plus Małomówny i rodzina) zostały przeczytane od deski do deski po kilkakroć, co fajniejsze akapity podkreślone kolorową kredka, a same strony starannie wypaćkane a to czekoladą, a to tłustym sosem w zależności, co aktualnie spożywałyśmy przy czytaniu. Dlatego też pierwsze dziewięć tomów cyklu to dla mnie "stare" części, a cała reszta, to już "nowe", na których wydanie musiałam czekać.

Wszystkie książki w serii napisane są według podobnego schematu. Koncentrują się na życiu jednej nastoletniej bohaterki, która typowo dla tego wieku przeżywa pierwsze rozterki miłosne i egzystencjalne w ogóle. Tłem są aktualne wydarzenia polityczne kraju oraz życie codzienne Poznania.

Rdzeń Jeżycjady stanowi rodzina Borejków i to wokół nich toczy się większość historii przedstawionych w książkach. Tak jest też w przypadku McDusi. Tytułowa Magdusia Ogorzałkówna to jedna z córek bliźniaczek Kreski (głównej bohaterki Opium w rosole). Przyjeżdża do Poznania z dość smutną misją uporządkowania mieszkania swoje zmarłego pradziadka - profesora Dmuchawca. Magdusia trafia na kilka tygodni pod skrzydła Borejków i niespodziewanie dla siebie samej, zakochuje się. Nie wiadomo, czy działa ciepło i urok samych Borejków, czy magia zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia, czy może romantyczna aura ślubu Laury i Adama. A może wszystko naraz?

Książkę czytało mi się naprawdę dobrze. Musierowicz miewała słabsze pozycje, ale McDusia, jak i poprzedzająca ją Sprężyna należą do lepszych części cyklu. Oczywiście nie jest to literatura wysokich lotów i nie uniknęła typowego dla autorki dydaktyzmu (choć w tym przypadku niezbyt nachalnego), ale w świecie sagi Twilight i cyklu Hunger Games to miła odmiana. Balsam dla serca osoby tęskniącej za ciepłą, kochająca się rodziną. 7/10





niedziela, 26 sierpnia 2012

Książkowa niedziela XXXIV: "Kobieta, która wyszła za chmurę" J. Carroll

Tytuł: Kobieta, która wyszła za chmurę
Autor: Jonathan Carroll
Wydawnictwo: Rebis Dom Wydawniczy
Data wydania: 08 maja 2012

Jonathan Carroll to dla mnie pisarz, którego książki będę czytać bez względu na wszystko. To od jego Krainy chichów zaczęła się moja podróż w świat fantastyki - świat, który oczarował  pochłonął i nie wypuszcza że swoich macek już od kilkunastu lat. Nie żebym się szczególnie, chciała uwolnić spod jego wpływu. Wręcz przeciwnie, czytając kolejne pozycje wpadam w ten świat coraz głębiej i bardzo mi się to podoba.

Carroll ma zdolność stwarzania w swoich powieściach rzeczywistości, która tylko na pozór jest zwyczajna. Na pierwszy rzut oka nie różni się niczym od tego, co znamy z własnej codzienności. A jednak bohaterowie, miejsca wydarzenia nabierają delikatnej magii, to co niewyobrażalne, staje się rzeczywiste. Podobnie jest w najnowszej książce Carrolla Kobieta, które wyszła za chmurę. Tym razem nie jest to jednak powieść tylko zbiór dwunastu opowiadań.

Carroll w którymś z wywiadów powiedział, że opisuje historie ludzi, których sam chciałby spotkać. No cóż, ludzi, których historie opisał w tych opowiadaniach ja sama niekoniecznie chciałabym spotkać po raz kolejny...

Z dużą przykrością stwierdzam, że Kobieta, która wyszła za chmurę  to jedna ze słabszych pozycji w dorobku pisarskim autora. Odnoszę wrażenie, że tym razem Carroll postanowił troszeczkę poodcinać kupony od sławy. Wiem na pewno, że żadne z opowiadań (może z wyjątkiem pierwszego, od którego cała seria otrzymała tytuł i tylko dlatego) nie zostanie mi w pamięci dłużej niż kilka tygodni. Nie ma w tych opowiadaniach nic, co by mnie szczególnie zaciekawiło, zdziwiło, oczarowało. Pomimo całego uwielbienia dla pisarza, jest spore rozczarowanie. 4/10

niedziela, 29 lipca 2012

Książkowa niedziela XXX: "Pod niemieckimi łóżkami. Zapiski polskiej sprzątaczki" J. Polańska

Tytuł: Pod niemieckimi łóżkami. Zapiski polskiej sprzątaczki.
Autor: Justyna Polańska
Wydawnictwo: Świat Książki
Data wydania: 30 maja 2012

Książka Justyny Polańskiej została po raz pierwszy wydana ponad rok temu w Niemczech. Oryginalnie w języku niemieckim, pomimo tego, że autorka jest Polką. Justyna to prawdziwe imię, natomiast Polańska – nazwisko jednoznacznie kojarzące się z krajem pochodzenia – to już pseudonim przybrany na potrzeby książki. Dlaczego autorka potrzebowała ukryć się pod fałszywym nazwiskiem? Odpowiedź jest jasna – Justyna napisała książkę o swoich własnych, nierzadko dość przykrych doświadczeniach zawodowych jako sprzątaczka w Niemczech. Zatrudniona od kilkunastu lat na czarno, jak większość kobiet pracujących w tej branży. I nie tylko w Niemczech.

Dla mnie osobiście ta książka była ciekawa z tej prostej przyczyny, że sama pracuję za granicą jako „siła domowa” i stykam się z przeróżnymi sytuacjami, które gdyby nie zdarzyły się naprawdę, były by dla mnie abstrakcją przekraczającą granice mojej wyobraźni. Przypuszczam, że podobne odczucia miała Justyna i dlatego postanowiła napisać tę książkę. Sama zresztą przyznała, że chwyciła za pióro, kiedy jeden z jej pracodawców zaczął się przed nią rozbierać. Podobnie dziwacznych, niesmacznych lub wręcz obrzydliwych sytuacji można by mnożyć. A to starsza pani, która umyślnie rozsmarowuje swoją kupę po desce klozetowej, aby później sprawdzić, czy ta ostatnia została dokładnie wyszorowana. A to zmumifikowany chomik albo zużyta prezerwatywa pod łóżkiem, a nawet banknoty o przeróżnych nominałach specjalnie tam podłożone, aby sprawdzić uczciwość die Putzfrau.

12-letnie doświadczenie zawodowe Justyny pozwoliło jej na napisanie niekiedy zabawnej, a na pewno prawdziwej opowieści o Polce, która jak sama autorka przyznaje, znajduje się na najniższym szczeblu niemieckiej drabiny społecznej. Ale nie jest tak, że Justyna tylko narzeka, wręcz przeciwnie. Przyznaje, że w Niemczech żyje się jej dobrze, a na pewno lepiej niż żyłoby się jej w Polsce. Wielu jej klientów to mili ludzie, a on sama ma mnóstwo znajomych i przyjaciół wśród Niemców. Opisywane przypadki, to dość częste, ale jednak „przypadki”, które znajdziemy w każdym społeczeństwie, czy to niemieckim, czy polskim, czy jakimkolwiek innym. Podejrzewam, że tak jak opisani Niemcy traktują swoje polskie sprzątaczki, tak samo pewnie niektórzy Polacy traktują swoje ukraińskie pomoce domowe. I choć książka napisana słabo pod względem formy, to mogę ją polecić każdemu, kto ma ochotę na garść anegdot o Niemcach brudasach. Niemcy ponoć przeczytali i się zawstydzili. Zaraz po tym, jak się oburzyli. 5/10

niedziela, 15 lipca 2012

Książkowa niedziela XXVIII: "Fifty Shades Freed" E.L. James

Tytuł: Fifty Shades Freed
Autor: E L James
Wydawnictwo: Arrow Books
Data wydania: 2012

Trzecia i ostania część serii o pikantnym związku Christiana i Any. Choć słowo pikantny jest tu zdecydowanie na wyrost, bo książka to mdłe flaki z olejem. Poziomem literackim dorównuje swoim poprzedniczkom, czyli nie można spodziewać się dobrego, wciągającego czytadła. O ile jeszcze pierwsza część miała w sobie urok nowości, tak trzecia, jest odgrzewaniem dwudniowych kotletów. Hmm, bardzo kulinarnie mi a recenzja wychodzi...

Ana i Christian już na wieki wieków złączeni węzłem małżeńskim mają wszystko, o czym młoda para może zamarzyć. a nawet jeszcze więcej. Ana z wielkim trudem stara się przyzwyczaić do pieniędzy, jakimi teraz dysponuje, do ochrony obserwującej jej każdy krok (och nie, nie mogę opalać się topless na łódce) i domowej gosposi (ojej, tak się wstydzę, że gosposia umyła mój butt plug). Hitem tejże części, jest wściekający się Christian na wiadomość, że jego żona jest w ciąży (za krótko się znamy idiotko!).

Rozumiem, dlaczego książka jest bestsellerem - bo literatura, nawet najgorsza zawsze jest postrzegana jako wyższy rodzaj sztuki niż film. Kobiety wstydzą się oglądać filmy pornograficzne lub wstydzą się przyznawać, że to robią. Czytanie książki już wstydem nie jest. Zwłaszcza takiej, która można anonimowo kupić na amazonie i mieć dostarczona na kindla w 3 sekundy. Nikt nie zobaczy w sklepie co wybieram, a w metrze, czy w autobusie nie zobaczy charakterystycznej okładki. Bez względu jednak, czy czytana otwarcie, czy w ukryciu - na pewno sprawia, że kobiety stają się bardziej świadome swoich potrzeb i odważniejsze w ich komunikowaniu. I to jest fajne. Jeśli dotyczy kobiety i jej partnera. Natomiast bicie po oczach czystym zachwytem dla książki która poza scenami seksu (a szczerze mówiąc czytywałam lepsze opisy aktów miłosnych i to nie w książkach erotycznych) nie ma żadnej wartości, jest żenujące. Ale niektóre czytelniczki mają to w nosie, a co najgorsze ośmieszają nie tylko siebie, ale i swoje biedne, nieświadomego niczego dzieci. I za to shame on you. 3/10






Bardzo dobra recenzja książki by użytkowniczka portalu lubimyczytac.pl Natalia-Lena

niedziela, 8 lipca 2012

Książkowa niedziela XXVII: "Fifty Shades Darker" E.L. James

Tytuł: Fifty Shades Darker
Autor: E L James
Wydawnictwo: Arrow Books
Data wydania: 2012

Druga część trylogii pornograficznej autorstwa E L James. Anastasia, która pomimo zakochania po uszy w pięknym Christianie Greyu postanowiła nie podpisywać kontraktu na bycie jego submissive, zrywa znajomość i cierpi przez całe pięć dni, aż Christian znowu staje na jej drodze.

Grey wykupuje wydawnictwo, w którym Anastasia zaczyna pracę jako swieżynka i tym samym staje się szefem szefa jej szefa. Czyli jednak w jakiś sposób zaczyna panować nad panna Steele. Kiepska rekompensata, ale jednak. Romans Anastasii i Christiana rozkwita, inner goddess Any coraz częściej ma powody do zadowolenia, a sam Christian pod wpływem urody i osobowości swojej nowej partnerki postanawia walczyć ze swoimi wewnętrznymi demonami.

W książce jest wszystko, co sfrustrowana pani domu uwielbiająca Harlequiny mogłaby wymyślić. Psychopatyczny szef, który usiłuje w dość nieudolny sposób nawiązać romans że swoja nowa asystentka, była kochanka pięknego adonisa walcząca z depresja, była kochanka tegoż samego z wybujałymi potrzebami łóżkowymi i silną potrzebą dominacji, matka prostytutka i znęcający się nad chłopcem ojczym. Wszystko to jednak zakończone happy endem, kiedy to Ana i Christian po 3 miesiącach znajomości stają na ślubnym kobiercu. Wszystko w imię miłości i rozkoszy w Red Room of Pain.

Książka podobnie jak poprzednia część jest kiepściutka pod względem literackim. Podobnie jednak jak 50 Shades of Grey połyka się ją w jeden dzień. Z niewielkim tylko gag reflex. 3/10

niedziela, 1 lipca 2012

Książkowa niedziela XXVI: "Fifty Shades of Grey" E.L. James

Tytuł: Fifty Shades of Grey
Autor: E L James
Wydawnictwo: Arrow
Data wydania: 2012

Mam mieszane uczucia co do tej książki. Nie będę udawała, że nie przeczytałam jej jednym tchem. Bo przeczytałam, choć nie jestem z tego dumna. Okrzyknięta mianem mummy porn jest dokładnie tym, czym można się spodziewać. Balansując na granicy mocno rozerotyzowanego romansu i sado-maso porno opisuje historię młodziutkiej studentki literatury Anastasi Steele, która poznaje młodego biznesmena Christiana Grey dosłownie nurkując na twarz przez drzwi do jego gabinetu. Onieśmielona boskim wyglądem Christiana zakochuje się w nim natychmiast i od tego momentu zaczyna się najmniej prawdopodobna historia miłosna, jaka w życiu słyszałam.
Nie bez znaczenia jest tu oczywiście fakt, że Grey jest młody, przystojny i bajecznie bogaty. Zabiera Anę na randki prywatnym helikopterem, zaprasza na kolacje do przepięknego apartamentu na szczycie wieżowca (którego oczywiście jest właścicielem), obdarowuje nowiutkim sportowym samochodem oraz ostatnimi cudami techniki w postaci super-druper telefonu i laptopa. Wszystko, po to żeby uwieść niewinną Anastasię (dziewicę) i wciągnąć ją w podniecającą relację dominacji i posłuszeństwa.

Bez skrupułów mogę napisać, że pod względem literackim książka jest zła. Ubogi język (a czytałam w oryginale), powtarzające się na okrągło te same frazy; wyssana z palca fabuła i płaskie charaktery, a wszystko tylko jako miałkie tło dla opisów scen wyuzdanego niekiedy seksu. Fajna lektura do robienia sobie dobrze w domowym zaciszu. I nic więcej. 4/10

niedziela, 3 czerwca 2012

Książkowa niedziela XXII: "Nie dla mięczaków. Historia krótkiej wolności Piotra V." M. Szwaja

Tytuł: Nie dla mięczaków. Historia krótkiej wolności Piotra V.
Autor: Monika Szwaja
Wydawnictwo: Empik Sp z o. o.
Data wydania: 13 kwietnia 2011

Kolejna pozycja Moniki Szwai przeznaczona przede wszystkim dla kobiet. Pozycja chick-lit z aspiracjami do wyższej polki. A może bez aspiracji, choć autorkę lubię i cenię, bo zdecydowanie nie traktuje swoich czytelniczek (czytelników) jak mało rozgarnięte lalki Barbie.

O ile jednak poprzednie książki Szwai czytałam z niekłamaną przyjemnością, tak co do Nie dla mięczaków mam z lekka mieszane uczucia. Powieść (a raczej powiastka, ze względu na jej objętość) jest do bólu przewidywalna. Książka, typowo dla tej autorki, porusza rożne problemy społeczne – demencja starca, homoseksualizm, etc. bez wielkiego nadymania się i próby przekonania czytelnika do jedynie słusznej opinii, ale mam wrażenie, że Monika Szwaja wzięła sobie za cel pisanie powieści na trudne tematy.

Najpierw było o domach dziecka i rodzinach zastępczych w Domu na Klifie, później o zapłodnieniu in-vitro i kobietach-surogatkach w Zupie z ryby fugu, a teraz to. Coś jakby traciła z uroku i lekkości trylogii Klubu mało używanych dziewic. Sama autorka przyznaje, że musiała napisać Mięczaki dość niespodziewanie na zlecenie Empiku. Niestety to widać…

Nie to, że książka mi się nie podobała, wręcz przeciwnie, ale po jej przeczytaniu pozostał mega niedosyt wynikający z porzuconych lub zamkniętych jednym zdaniem wątków. Niemniej z czystym sumieniem mogę polecić tę książkę na leniwe popołudnie lub dwa, jeśli akurat ktoś ma ochotę na miłą, niezbyt wymagającą, ale też nie ogłupiającą lekturę. 6/10

niedziela, 27 maja 2012

Książkowa niedziela XXI: "Zmorojewo" J. Żulczyk

Tytuł: Zmorojewo
Autor: Jakub Żulczyk
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Data wydania: 26 stycznia 2011


Moje przywiązanie do bajek i fantastyki ma bezdyskusyjne przełożenie na dobór lektur. Tym razem sięgnęłam po rodzimego autora młodego pokolenia (ha! kolega Żulczyk jest zaledwie rok młodszy ode mnie i ma już na swoim koncie 5 powieści! zazdrość!). Moim wyborem była książka dla młodzieży (jak sądzę, gdyż głównym bohaterem jest 15-letni Tytus Grójecki) pt. Zmorojewo

Zmorojewo to zbudowane dawno temu przez Jana Twardowskiego czarodziejskie miasto, stworzone po to, aby bronić mieszkańców Głuszyc i nie tylko przed działaniem złych mocy. W Głuszycach m.in. mieszkają dziadkowie Tytusa, do których ten ostatni zostaje wysłany na całe lato przez swoich rodziców. Początkowo wyjazd, który jawi się Tytusowi wygnaniem na zadupie, po kilku dniach przekształca się w wakacje życia ze względu na pojawienie się na scenie 16-letniej Anki, w której Tytus zakochuje się niemal natychmiast. Trochę z ciekawości, a trochę, żeby zaimponować dziewczynie, Tytus zabiera Ankę na wycieczkę do Kolonii Głuszyce, miejsca gdzie według lokalnych legend mieści się nawiedzony dom. Na miejscu okazuje się, że nie jest to tylko legenda, a sam dom stanowi bramę łącząca Zmorojewo z realnym światem. Tytus, Anka i mieszkańcy Głuszyc zostają świadkami walki rozgrywającej się pomiędzy siłami dobra i zła. Tytus niespodziewanie dla samego siebie staje się centrum tej walki. Na jaw wychodzi prawda o jego pochodzeniu i uaktywniają się jego zdolności, o których nie miał wcześniej zielonego pojęcia.

Książka nie należy może do literatury najwyższych lotów, ale na pewno jest ciekawą pozycją, zwłaszcza dla nastoletniego czytelnika. Dla mnie, której w ostatnich miesiącach istota szara mózgu zamienia się w mash potatoes – również. Bez obrazy dla książki oczywiście, bo ta napisana jest z pomysłem, wykorzystująca motywy kilku dobrze znanych nam baśni i legend, wciągająca. Z ciekawością sięgnę po jej kontynuację Świątynia. 6/10

niedziela, 20 maja 2012

Książkowa niedziela XX: "Na fejsie z moim synem" J.L. Wiśniewski

Tytuł: Na fejsie z moim synem
Autor: Janusz L. Wiśniewski
Wydawnictwo: Wielka Litera
Data wydania: 08 lutego 2012

Ponoć z twórczością Janusza L. Wiśniewskiego jest jak z Marimte - albo się ją kocha, albo nienawidzi. O ile Marmite nie znoszę  tak do Wiśniewskiego mam stosunek ambiwalentny. Czytałam kilka jego książek, które uważam za naprawdę dobre i ważne, które zrobiły na mnie pozytywne wrażenie i wniosły dużo do mojej wiedzy i postrzegania pewnych spraw, ale również i takie, które uważam za bardzo słabiutkie  żeby nie powiedzieć, wręcz grafomańskie. W przypadku Na fejsie z moim synem mam również mieszane uczucia...

Książka nie jest zła. Napisana lekkim językiem, pełna anegdotek i opowiadań o historii słowami osoby, która nie tylko o nich słyszała, ale prawie na pewno była ich świadkiem. Zdecydowanie zabawna i bez większego zadęcia, pomimo, iż porusza różne, czasami nawet najcięższe tematy z dziedziny filozofii, religii czy etyki. W zasadzie nie miałabym tej książce nic do zarzucenia, gdyby nie współautorka i jednocześnie narratorka powieści - Irena Wiśniewska, nieżyjąca (i pisząca z piekła) matka JL Wiśniewskiego.

Nie podszedł mi ten format kompletnie. Pisanie wiadomości na fejsbuku do własnego syna i to prosto z zaświatów. Nie wiem, czy Wiśniewski, chciał być nowoczesny i up-to-date, bo przecież fb jest teraz wszędzie, wystarczy lodówkę otworzyć..., ale mam wrażenie, że wykorzystywanie Matki autora jest dalece nie na miejscu. Z przykrością stwierdzam, że w przypadku tej książki format zaważył na ocenie treści dosyć mocno. 5/10

5/10

niedziela, 6 maja 2012

Książkowa niedziela XVIII: "Przepowiednia" D. Koontz

Tytuł: Przepowiednia
Autor: Dean Koontz
Wydawnictwo: Albatros
Data wydania: 01 stycznia 2006

Nie bardzo ciągnęło mnie do książek Koontza, bo nie przepadam za thillerami. Chociaż wszyscy, którzy znają moje uwielbienie dla prozy Jonathana Carrolla będą pewnie tym stwierdzeniem zdziwieni. Carroll ma w sobie coś metafizycznego, z jednej strony dobrze wiem, że to, co opisuje nie ma prawa zdarzyć sie w normalnym życiu, a z drugiej - niekiedy mocno pragnę wierzyć, że jest to możliwe.

Jednak w Przepowiedni Koontza również znalazlam odrobinę tej magii, co sprawilo mi miła niespodziankę, zwłaszcza, że było to moje pierwsze spotkanie z twórczością tego autora. Jak widać, ostatnio moje "pierwsze razy" są wyjątkowo przyjemne.

Magia Koontza w tej książce nie jest jednak miłą magią. Jej moc zaczyna dzialać w dniu, w którym przychodzi na świat maleńki Jimmy Tuck. Jimmy rodzi się, ale kilka minut wcześniej w tym samym szpitalu, kilka sal dalej, umiera jego dziadek. Smutny zbieg wydarzeń. Niesamowity w dodatku, bo tuż przed śmiercią dziadek Jimmego jakby w transie, podaje że szczegółami wzrost, wagę oraz znaki szczególne dziecka, które za chwilę ma się urodzić. Dyktuje również pielegniarzowi pięć strasznych dat, które w życiu Jimmiego będą miały wyjątkowe znaczenie.

Akcja powieści krąży właśnie wokół tych pięciu okropnych dni, w których Jimmy niemal traci życie, rodzinę, majątek, ale przede wszystkim nadzieję na poprawę losu. W międzyczasie tych niefortunnych wydarzeń na jaw wychodzi straszna prawda o jego pochodzeniu, co jednak nie załamuje naszego bohatera, ale daje mu szansę na poprawę zdrowia jego małej córki.

Koontz oparł swoją książkę na przesłaniu, że nasz los jest z góry zdeterminowany. Rodzimy się z odgórnie przypisanym planem, który bezwiednie realizujemy każdego kolejnego dnia swojego życia. Jedyne, o czym możemy decydować, to to, jak przyjmujemy to, co nas dotyka. Poddajemy się, czy walczymy z przeciwnościami? Żyjemy zgodnie z planem, czy pomimo niego?

Przepowiednia kończy się miłym akcentem, który daje czytelnikowi nadzieje na to, że los wybiera nas na swoje ofiary, ale czasem bez szczególnego powodu daje nam również szansę na zostanie jego wybrancem. 7/10

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Nie czytaj!

Dzisiaj Światowy Dzień Książki (i Praw Autorskich), z tej więc okazji postanowiłam zamieścić filmik reklamowy stworzony przez MyWorks Studio na zlecenie Bibliocreatio i Biblioteki UW. Celem akcji jest zachęcenie(?) większej liczy Polaków do czytania – głównie poprzez krótki przekaz Nie czytaj! No bo jeszcze będziesz inteligentny albo rozwinie ci się wyobraźnia. Uważam, że pomysł jest świetny i idealnie wykorzystuje naszą narodową przekorę do robienia akurat tego, czego nam się właśnie zabrania.

środa, 18 kwietnia 2012

Acta est fabula 1975 - 2012


"To brutalna prawda: umierając, zostawiamy niedojedzone herbatniki, niezaparzoną kawę, napoczęte rolki papieru toaletowego i do połowy opróżnione kartony mleka, psujące się w lodówce. Przedmioty codziennego użytku przeżyją nas, dowodząc, że nie byliśmy gotowi do odejścia. Że nie byliśmy wystarczająco mądrzy, dość bystrzy, dostatecznie bohaterscy. Że byliśmy tylko zwierzętami, których zwierzęce ciała przestały pracować bez żadnego planu i bez naszej zgody."
S.Hall

Pięknych snów Piotruś! Niech Ci tam będzie lepiej, niż było tutaj.

niedziela, 15 kwietnia 2012

Książkowa niedziela XV: "Igrzyska śmierci" S. Collins

Tytuł: Igrzyska śmierci
Autor: Suzanne Collins
Wydawnictwo: Media Rodzina
Data wydania: 06 maja 2009

To zastanawiające i dziwnie niepokojące, jak wiele naprawdę dobrych książek przechodzi bez echa. Czasem mają szczęście i przeczyta je ktoś, kto pracuje w przemyśle filmowym, postara się o dobrego scenarzystę, reżysera, aktorów i nagle, tuż po premierze filmu i wcześniej niemal nieznana nikomu książka - zostaje bestsellerem. Dzięki więc buku za kino, na którego ekrany trafiają takie perełki. Bo według mnie Igrzyska śmierci są perełką. Choć przeznaczona głównie dla nastoletnich czytelników, myślę że znajdzie również (na pewno już znalazła) mnóstwo fanów wśród dorosłych odbiorców. Zwłaszcza tych, którzy lubią książki futurystyczno-fantastyczne.

Igrzyska śmierci to pierwsza część trylogii napisanej przez Suzanne Collins. Akcja powieści rozgrywa się w państwie Panem w trudnej do określenia przyszłości. Panem jest krajem totalitarnym, rządzonym przez prezydenta, którego siedziba znajduje się w Kapitolu. Z historii Panem wiemy, że w przeszłości było podzielone na 13 dystryktów, z których każdy odpowiedzialny był za daną gałąź przemysłu lub gospodarki. Niestety po powstaniu przeciwko rządom, które wybuchło 74 lata wcześniej, dystrykt trzynasty został zrównany z ziemią, a co roku na znak pamięci o rewolucji Kapitol organizuje igrzyska, w których bierze udział 12 par trybutów. Trybuci wybierani są w każdym dystrykcie spośród dzieci w wieku od 12 do 18 lat. Jeden chłopiec i jedna dziewczyna. Przewożeni do Kapitolu i poddani krótkiemu treningowi, zostają wysłani na arenie, gdzie rozpoczynają walkę na śmierć i życie. Bo spośród 24 trybutów, tylko jedna osoba pozostaje przy życiu - zwycięzca. Wszystko ku uciesze nienasyconej gawiedzi.

Główną bohaterką Igrzysk śmierci jest Katniss Everdeen, która zgłasza się na ochotnika do wzięcia udziału w igrzyskach, kiedy w losowaniu pada imię jej 12-letniej siostry. Wraz z Peeta Mellark, który również nie miał szczęścia w losowaniu, wyjeżdżają do Kapitolu reprezentować dystrykt dwunasty. Ich tutorem zostaje Haymitch, pijaczyna, któremu udało się wygrać igrzyska kilkadziesiąt lat wcześniej. I chociaż nikt nie daje ani Katniss ani Peetcie większych szans na wygraną, to oboje stają się zawodnikami, z którymi należy się liczyć.

Na podstawie książki nakręcono film Hunger Games, który miał swoją premierę w marcu tego roku. Oczywiście dopiero film, który okazał się wielkim sukcesem sprawił, że powieść stała się bestsellerem - nie tylko w krajach anglojęzycznych (ciekawostka, że w Polsce cała trylogia została wydana już w 2010 roku, choć do premiery filmu niewiele osób o niej słyszało. To się nazywa siła kina!)


Ja osobiście postanowiłam najpierw przeczytać książkę, a dopiero później obejrzeć film na dużym ekranie. A ponieważ powieść jest bardzo wciągająca, udało się to bez problemu. Ciekawie wykreowany świat, który naprawdę może właśnie tak wyglądać za kilkadziesiąt lub kilkaset lat. Bohaterowie przeżywający wzloty i upadki nieobce wszystkim normalnym ludziom. A wszystko w atmosferze walki na śmierć i życie. 9/10

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Książkowa niedziela XIII: "The Great Escape" F. Gibson

Tytuł: The Great Escape
Autor: Fiona Gibson
Wydawnictwo: Avon
Data wydania: 16 lutego 2012

The Great Escape to kolejna pozycja chick-lit na mojej kindlowej liście książek za 99p. Kupiona w promocji, miała z zamierzenia być książką łatwą, lekką i przyjemną, która oprócz rozrywki, przy okazji pozwoli mi na poszerzenie słownictwa. Ot i tyle. Swoją rolę spełniła w 100%. Przeczytałam szybko, bo i historia opisana w książce jest mało skomplikowana i raczej przewidywalna. Bohaterkami powieści są trzy przyjaciółki Hannah, Sadie i Lou, które dzieliły mieszkanie w czasie studiów w Glasgow. Po ukończeniu uniwersytetu, każda poszła swoją drogą, przeprowadziła się do innego miasta, ale nadal pozostały w kontakcie. Kiedy Hannah postanawia wyjść za mąż, jej marzeniem jest hen-weekend z dwoma przyjaciółkami w Szkocji, w mieście, które dawno temu je złączyło. Po wielu trudach, przyjaciółkom udaje się wyjechać wspólnie na kilka dni i wyjazd ten staje się nowym początkiem dla każdej z nich.

W zasadzie nie mam zbyt wiele do napisania o tej książce, poza tym, że przyjemnie mi się ją czytało, chyba dlatego, że nie miałam wobec niej zbyt wygórowanych wymagań. Napisana prosto, ale ciekawie, jest zdecydowanym odpoczynkiem od codzienności. Książka w sam raz na długą podróż lub deszczowe popołudnie. 7/10

niedziela, 1 kwietnia 2012

Fool's Day




I must learn to love the fool in me--the one who feels too much, talks too much, takes too many chances, wins sometimes and loses often, lacks self-control, loves and hates, hurts and gets hurt, promises and breaks promises, laughs and cries. It alone protects me against that utterly self-controlled, masterful tyrant whom I also harbor and who would rob me of my human aliveness, humility, and dignity but for my Fool.
― Theodore I. Rubin

niedziela, 25 marca 2012

Książkowa niedziela XII: "Puppy love" F. Scheunemann


Tytuł: Puppy Love
Autor: Frauke Scheunemann
Wydawnictwo: Atlantic Books
Data wydania: luty 2012

Kolejna pozycja z serii chick-lit, książek lekkich, łatwych i przyjemnych, które czyta się równie szybko, jak szybko się o nich zapomina. Niemniej książka kupiona po to, żeby umilić mi dwa do trzech popołudni, spełniła swoją rolę. Przewidywalna do granic, niekiedy bardzo infantylna, najprawdopodowniej poprzez zastosowanie pierwszoosobowego narratora który jest jamnikiem. Dość niecodzienne.
Pies Herkules, który poprzez przygodę swojej mamy nie może pochwalić się pełnym rodowodem, zostaje oddany do schroniska, gdzie znajduje miłą panią – Caroline. Caroline początkowo wydaje się mieć szczęśliwe, uporządkowane życie, ale zarówno młody jamnik, jak i jego świeżo poznany przyjaciel kot Mr Beck, doprowadzają do nieoczekiwanego zwrotu w jej życiu. Cała książka jest dość zabawnym opisem komplikacji miłosnych ludzi widzianych z perspektywy psa. 6/10

niedziela, 18 marca 2012

Książkowa niedziela XI: "Tysiąc wspaniałych słońc" K. Hosseini

Tytuł: Tysiąc wspaniałych słońc
Autor: Khaled Hosseini
Wydawnictwo: Albatros
Data wydania: 26 września 2008

Tysiąc wspaniałych słońc to drugą po Chłopcu z latawcem powieść Hosseiniego, którą miałam przyjemność przeczytać. Prawdziwą przyjemność, bo obie książki są niezwykłe. Smutne, poruszające niewygodne, ale ważne tematy. Tysiąc wspaniałych słońc to książka, opisująca blisko 30 lat życia dwóch Afganek, żyjących we współczesnym, targanym wojnami państwie islamskim. Jednak przemiany polityczne są w tym przypadku jedynie tłem dla opowieści o codziennym życiu – oczywiście naznaczonym biedą i lękiem, które zawsze towarzyszą człowiekowi w czasie wojen, ale nie to stanowi tutaj istotę prawdziwego cierpienia tych dwóch kobiet.

Pierwsza z nich Mariam, to córka bogatego i poważanego Dżalila i jego służącej – jest dzieckiem niechcianym, które okryło hańbą jej matkę, w związku z czym obie musiały zamieszkać w małej chatce w lesie, daleko od oczu innych ludzi. Mariam dorasta w poczuciu winy, ale i miłości do ojca, który jednak ją odrzuca jako bękarta w najbardziej krytycznym momencie jej życia. Wydaje ją za mąż, za dużo starszego od niej mężczyznę, byle tylko pozbyć się problemu, jaki nieślubna córka stanowi dla całej jego rodziny. Rasheed nie rozumie dramatu swojej młodej żony, uważa wręcz, że przytrafiło się jej największe z możliwych szczęście, że ktoś zechciał ją poślubić. Początkowo między małżonkami układa się, głównie dzięki uległości Mariam, ale kiedy okazuje się, że kobieta nie może mieć dzieci, Rasheed zamienia się w podłego tyrana. Potęgując cierpienia Mariam, pewnego dnia przyprowadza do domu młodą Lailę, która w wybuchu bomby straciła całą swoją rodzinę. Laila zgadza się go poślubić, tylko dlatego, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nosi w swym łonie dziecko innego - miłości jej życia, który wraz z rodziną ze względu na wojnę opuścił Afganistan i udał się do Pakistanu. W taki oto sposób pod jednym dachem zamieszkują dwie zupełnie odmienne kobiety, które łączy jedynie obrzydzenie do mężczyzny, którego poślubiły. Z biegiem czasu kobiety się zaprzyjaźniają, chociaż nie jest to łatwa przyjaźń. Na początku raczej solidarność uciśnionych, dopiero później przychodzi lojalność i oddanie. Tak wielkie, że prowadzi do niewyobrażalnego poświęcenia jednej, aby druga miała choć trochę lepsze życie.

Tysiąc wspaniałych słońc jest dla mnie kolejną książką, po którą sięgnęłam, aby choć trochę lepiej zrozumieć kulturę arabską. Dla mnie – Europejki z katolickiego kraju, trudno pojąć mentalność, w której kobieta jest uważana z człowieka drugiej kategorii. Niezdolną do samodzielnego decydowania o sobie i swoim życiu, której wszystkie działania w zasadzie od samego początku są warunkowane przez mężczyzn – najpierw ojca i braci, a później męża. W tym wszystkim nawet prawo jest po stronie mężczyzn, nawet jeśli ten jest oprawcą i katem kobiety, ona nie może zwyczajnie odejść. Również dlatego, że zwyczajnie nie ma ani dokąd, ani za co.

Powieść, choć czysta fikcja, jest zdecydowanie jedną z pozycji, nad którą nie można przejść obojętnie. Zwłaszcza w świetle ostatnich wydarzeń: 16-latka z Maroka popełniła samobójstwo, ponieważ została zmuszona do poślubienia mężczyzny, który ją wcześniej zgwałcił. W krajach muzułmańskich mężczyzna może uniknąć kary więzienia za ten czyn, właśnie jeśli poślubi swoją ofiarę. W tym przypadku ślub „oczyszcza” kobietę z hańby, jaką ją spotkała. Dla mnie jest to totalnie niezrozumiałe i myślę, że nigdy nie będzie. O ile umiem zrozumieć wielożeństwo, jak również swego rodzaju protekcjonizm mężczyzn w pewnych kulturach wynikający z czystej troski o kobiety, o tyle, tego rodzaju zachowanie, a zwłaszcza prawo je aprobujące, nigdy nie zyska w moich oczach aprobaty. Uważam, że książkę warto przeczytać z wielu powodów. Na pewno nie jest lekturą ani łatwą, ani przyjemną, ale na pewno bardzo wartościową. 7/10

niedziela, 11 marca 2012

Książkowa niedziela X: "Call The Midwife: A True Story Of The East End In The 1950s" J. Worth

Tytuł: Call The Midwife: A True Story Of The East End In The 1950s
Autor: Jennifer Worth
Wydawnictwo: Phoenix
Data wydania: 06 marca 2008

Call the Midwife autorstwa Jennifer Worth robi obecnie furorę w Wielkiej Brytanii za sprawą mini serialu BBC nakręconego na podstawie książki. Ja sama również sięgnęłam po nią właśnie po obejrzeniu pierwszego odcinka i zarówno książka, jak i serial zawładnęły mną totalnie na kilkanaście dni. Zaledwie kilkanaście, bo książka była rewelacyjna i czytało się ją z prawdziwą przyjemnością, a jaka wiadomo, wszystko co dobre szybko się kończy.

Nie przypuszczałam, że literatura z pogranicza faktu tak bardzo przypadnie mi do gustu. Nie jest to typowe czytadło, z romansem w tle i zdecydowanym happy endem. Jest to bardziej kronika z lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia, opisująca codzienne życie biednych ludzi mieszkających w jednej z najpodlejszych w tamtych czasach dzielnicy Londynu. Kronika pisana trochę stronniczo, bo wydarzenia w książce opisywane są przez młodą położną, która wychowywała się w zupełnie innych warunkach. Jak autorka sama przyznaje, nie spodziewała się, że ludzie mogą żyć w takich warunkach, gdzie brud, bieda, ciasnota są na porządku dziennym. Ludzie z londyńskich doków, nie tylko przywykli do takiego życia, oni zwyczajnie nie znają innego. Mężczyźni ciężko pracują fizycznie, kobiety na ogół zajmują się domem i dziećmi. A dzieci zazwyczaj cała gromadka, ściśnięta w maleńkich domach i mieszkaniach, raczej nie może cieszyć się spokojnym, beztroskim dzieciństwem. Od najmłodszych lat, każdy ma swoje obowiązki – a to pomaganie w domu, a to opieka nad młodszym rodzeństwem, a nawet praca na pełną zmianę w przypadku nastolatków. Wydawać by się mogło, że ci ludzie musieli być bardzo nieszczęśliwi. Ale to nie prawda. Żyło się im ciężko, ale dawali sobie radę. Poza tym poczucie przynależności do pewnej społeczności było niesamowicie silne, dodatkowo potęgowane przez odmianę slangową języka angielskiego - cockney, zrozumiałą tylko dla ludzi, którzy wychowali się w na londyńskim East Endzie.

W tym wszystkim grupa sióstr i pielęgniarek położnych, które swoją codzienną pracą służyły tej społeczności. Bezwzględny szacunek i posłuch, nawet od największych zakapiorów w dzielnicy. Cud narodzin, a jednak zwykła codzienność – bo nie można zapominać, ze zarówno prezerwatywy, jak i pigułki antykoncepcyjne nie były wtedy w powszechnym użyciu. Wszystko to składa się na niesamowitą książkę, jedną z tych, które pamięta się bardzo długo – dla mnie tym ważniejszą, że opisującą tę część Londynu, w której zamieszkałam zaraz po przyjeździe do UK. Oczywiście Docklands lat 50. ubiegłego wieku i Docklands teraz to zupełnie dwa różne miejsca, ale czytanie o tych okolicach, które dobrze znam, o ulicach, którymi spacerowałam niemal każdego dnia wywołało dodatkowe wzruszenie. Polecam gorąco – i książkę i serial. 9/10

niedziela, 4 marca 2012

Książkowa niedziela IX: "Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki" M.V. Llosa

Tytuł: Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki
Autor: Mario Vargas Llosa
Wydawnictwo: Znak
Data wydania: wrzesień 2007

„Z kim tak ci będzie źle jak ze mną,
Przez kogo stracisz tyle szans każdego dnia,
Kto blady świt, noce bezsenne
Tak ci zatruje, jak ja?!”


Książka pisarza iberoamerykańskiego, a jak ulał pasuje do jej opisu tekst polskiej piosenki sprzed 20 lat śpiewanej przez Kalinę Jędrusik. Widać miłość nie zmienia się ani z czasem, ani z miejscem.
Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki to moje pierwsze spotkanie z prozą Llosy i musze stwierdzić, że bardzo udane. Książką wciągnęła mnie niesamowicie i nie wiem, czy bardziej dlatego, że zafascynowała mnie postać niegrzecznej dziewczynki, czy dlatego, że postać grzecznego chłopczyka wzbudziła we mnie dziwną mieszankę współczucia, zazdrości i dumy.

Szelmostwa
... to przede wszystkim książka o miłości. Miłości trudnej, niespełnionej i trwającej całe życie. Współczesne wydarzenia polityczne w Ameryce Łacińskiej i Europie oraz miasta, w których spotykają się główni bohaterowie są tylko tłem dla opowieści o uczucia Ricarda do niegrzecznej dziewczynki. Lima, Paryż, Londyn, Tokio – każde z tych wielkich miast stanowi nowy rozdział w historii miłości Ricarda do kobiety, która zawładnęła jego życiem całkowicie, ale nie stało by się to, gdyby jej na to nie pozwolił. Ricardo poznaje Chilijeczkę jako kilkunastoletni chłopak, zakochuje się w niej i darzy czystym, wiernym uczuciem przez kolejne 50 lat, choć ta wykorzystuje jego przywiązanie i dobroć na wszystkie możliwe sposoby. Typowa femme fatale, która dla swoich kaprysów zrobi wszystko, nie zważając na uczucie jedynego mężczyzny, który kiedykolwiek naprawdę ją kochał.

Książka bez wątpienia jest dobrym przykładem tego, że nie wystarczy kochać i dawać z siebie wszystko, by dostać to samo w zamian. Taki lajf. Ciekawe jest to, że według mnie Ricardito doskonale zdawał sobie sprawę, z jaką okropną osoba ma do czynienia i że ona nigdy nie odwzajemni jego uczuć, ale przez całe życie miał nadzieję, że Chilijeczka po prostu uszczęśliwi go zwyczajnie dając się adorować i nie ucieknie od niego do kolejnego mężczyzny, który będzie miał jej jedynie do zaoferowania pieniądze i nic ponad to. Nadzieja matką głupich. Ale jest to rodzaj głupoty, której chyba nie warto się pozbywać. Nawet jeśli boli, jak cholera. 7/10

niedziela, 26 lutego 2012

Książkowa niedziela VIII: "Anioły muszą odejść" K.T. Lewandowski

Tytuł: Anioły muszą odejść
Autor: Konrad T. Lewandowski
Wydawnictwo: Gruner&Jahr
Data wydania: 20 kwietnia 2011

Książkę kupiłam trochę przez przypadek. Po pierwsze zachęcił mnie jej opis jako warszawskiej odpowiedzi na Mistrza i Małgorzatę. Po drugie promocja w Empiku, w momencie, kiedy chciałam sprawdzić kompatybilność ebooka zakupionego w tymże sklepie z moim kindlem. Test został zakończony sukcesem i tak oto stałam się szczęśliwą posiadaczką swojej pierwszej polskiej książki w formacie mobi, która prawdę mówiąc z Mistrzem i Małgorzatą Bułhakowa ma niewiele wspólnego. Nie jest to bynajmniej żaden minus, bo Mistrz jest tylko jeden i wystarczy.

Głównymi bohaterami książki Anioły muszą odejść jest jak sam tytuł wskazuje grupa aniołów rezydujących na cmentarzu na warszawskiej Woli: była ladacznica-ciągle-dziewca, która zmarła broniąc świętej Eucharystii, husarz Jan Seweryn poległy w drugiej bitwie o Warszawę w 1705 r., ateista-marksista towarzysz Zaleszczuk i bardziej nam współczesny bezimienny anioł dobrej rady zwany leniwcem, który również za życia nie wierzył w Boga. Ale jak mawiają aniołowie Naczelny nie jest małostkowy.

Jak wieść niesie, Lewandowski napisał te książkę ze złości i niedowierzania: "Są takie chwile w życiu pisarza, że coś go tak wkurzy, że musi z tego powstać książka. W przypadku "Anioły muszą odejść" takim zdarzeniem był opublikowany w sierpniu 2008 roku w "Naszym Dzienniku" wywiad z księdzem doktorem Józefem Bartnikiem, który oznajmił, że klęska Powstania Warszawskiego była osobistą zemstą Matki Boskiej za niedostatek czci. Doszedłem do wniosku, że coś takiego mógł powiedzieć tylko człowiek opętany przez demona."

Autor w fantastyczny sposób połączył w swojej powieści rzeczywiste dzieje Warszawy z wymyślonymi przez perypetiami fantastycznych postaci. Twarde rządy księżnej Anny Mazowieckiej i skazanie na śmierć przez spalenie na stosie dwóch niewinnych kobiet – Klimaszewskiej i Piekarki, które umierając w wielkim cierpieniu oddają swoje dusze diabłu i poprzysięgają zemstę, dają początek klątwie, która ma zniszczyć znienawidzoną już teraz Warszawę. A prób zniszczenia miasta było wiele, najbardziej jednak znaczącą okazała się klęska Powstania Warszawskiego. Dlatego też w XXI demonice wybierają właśnie Muzeum Powstania Warszawskiego na swój kolejny atak. Klątwie mogą przeciwstawić się jedynie aniołowie wraz z parą wybrańców – byłym zakonnikiem redemptorystą Andrzejem i typową dresiarą Jesiką aspirującą do roli wróżki, którzy swoją miłością mogą uratować miasto.

Książka jest znakomita. Napisana w świetnym stylu, z humorem i bez zbytniego nadęcia, chociaż odwołuje się do tematów, które my Polacy wręcz uwielbiamy mielić na okrągło: religii i Polski jako wybranego narodu katolickiego – jedynego prawdziwego obrońcy wiary oraz z drugiej strony martyrologii i Polski walczącej i uciśnionej przez wszystkich. Wszystko to jednak stanowi tylko tło do opowieści o tym co najważniejsze: miłości. Boga do ludzi i ludzi do siebie nawzajem. 9/10

niedziela, 19 lutego 2012

Książkowa niedziela VII: "Jonathan Strange i Pan Norrell" S. Clarke

Tytuł: Jonathan Strange i Pan Norrell
Autor: Susanna Clarke
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: 2004 - 2005

Przyznam się, że ta opasła powieść (ponad 1000 stron!) była dla mnie nie lada wyzwaniem. Wyzwaniem, które zakończyło się klęską. Rzadko odkładam książkę - nawet jeśli męczy mnie niemiłosiernie, to próbuję dobrnąć do końca oczekując, że może już za chwilę akcja się rozkręci. Niestety. Jonathana Strange i Pana Norrella odłożyłam po przeczytaniu ok jednej trzeciej tomu trzeciego i stwierdzam to z dużą przykrością , ponieważ po niemal pożarciu tomu pierwszego miałam nadzieję na równie smakowite zakończenie. Drugi tom jednak okazał się mdły i skończyłam go zdecydowanie wolniej, natomiast trzeciego zwyczajnie nie zdzierżyłam. Ale od początku…

Na powieść Jonathan Strange i Pan Norrell Susanny Clarke miałam ochotę od dawna. Przymierzałam się do niej ostrożnie, zdając sobie sprawę z tego, że książka o takiej objętości musi doskonale wstrzelić się w mój nastrój oraz w aurę panującą na zewnątrz. Nie ma nic bardziej męczącego niż czytanie o wyprawie przedzierającej się przez śniegi Arktyki w czasie plażowania, lub na odwrót – czytanie o soczystych romansach rozgrywających się w słońcu pod włoskim niebem, kiedy za oknem deszcz, a ja wtulona w ciepły koc, grzeję stopy termoforkiem. Dal mnie taka kombinacja to murowana depresja. Zdawać by się więc mogło, że w przypadku Jonathana Strange… i czas i nastrój był odpowiedni. Mimo wszystko, coś nie zaskoczyło, czegoś wyraźnie zabrakło. Pomimo całej mojej dobrej woli oraz czystego uwielbienia dla tego rodzaju literatury, pomimo rekomendacji innego cenionego przeze mnie pisarza Neila Gaimana, który określił książkę "Unquestionably the finest English novel of the fantastic written in the last seventy years" oraz pomimo nagrody, jaką ta powieść zdobyła (Hugo Award for Best Novel 2005) – ja nie dałam rady doczytać jej do końca.

A zaczęło się całkiem przyjemnie. Akcja powieści rozpoczyna się w 1806 roku w Anglii, która zaangażowana jest w wojnę z Francją. Magią zajmują się gentelmani, wśród których sztuka ta jest równie cenioną dziedziną nauki jak filozofia czy matematyka. Niestety żaden z tych znakomitych panów nigdy nie rzucił żadnego zaklęcia, a samą magią zajmują się jedynie teoretycznie. Aż do pewnego dnia, kiedy ich spokojne rozważania zakłóca pan Gilbert Norrell, który w swej śmiałości twierdzi, że magia nie jest wymarłą dziedziną nauki, na dowód czego na oczach wszystkich niedowiarków ożywia kościelne posągi. To wydarzenie staje się końcem Towrzystwa Magów, a miano maga jako jedyny w kraju może legalnie używać Pan Norrell. Z czasem okazuje się, że magia może być bardzo pożyteczna, zwłaszcza jeżeli mag jest prawdziwym gentelmanem i nie używa jej do niecnych celów wynikających z niskich pobudek. Pan Norrell zostaje zatrudniony przez rząd angielski i pomaga prowadzić wojnę z Napoleonem, a to przez zsyłanie nań koszmarów sennych, a to przez stworzenie magicznej floty wojennej. W drugim tomie powieści pojawia się postać Jonathana Strange – młodego człowieka, który jakby przypadkiem odkrywa, że posiada w sobie moce magiczne. Pan Strange zostaje uczniem Pana Norrella, a w późniejszym czasie wyrusza do Hiszpani, aby magią wspomóc generała Wellingtona. Po powrocie powoli drogi Jonathana Strange i Pana Norrella się rozchodzą, każdy z nich staje się samodzielnym magiem mającym swoich popleczników i przeciwników, zarówno wśród elity rządzącej, jak i wśród zwykłych ludzi.

Susanna Clarke podzieliła powieść na trzy części – pierwszy tom jest poświęcony głównie Panu Norrellowi, drugi – Jonathanowi Strange, a trzeci – Johnowi Uskglassowi, zwanym też Królem Kruków. Wszystkie tomy w wybitny sposób opisują życie bogatszych klas społecznych w XIXw. Anglii, a co ciekawe w całej powieści autorka niemal wprost się wyśmiewa z typowych przywar socjety tamtego okresu. Książka jest jakby połączeniem powieści fantastycznej z kronika historyczną tamtych czasów. Świat znany nam z książek Dickensa i Austen, autorka wzbogaciła o sztukę magiczną i swoją narracją sprawiła, że wydaje nam się to najnaturalniejszym zabiegiem pod słońcem.

Nie chcę krytykować tej książki, pomimo, że nie udało mi się jej skończyć. Być może to akurat ja byłam zbyt rozproszona własnymi sprawami, aby w pełni docenić to, o czym czytam. Nie wykluczam, że kiedyś jeszcze zrobię do niej drugie podejście. Na razie jednak oceniam ją dość nisko 4/10.


------------
*zdjęcie książek pochodzi z bloga Zaczytanej

czwartek, 16 lutego 2012

Podwodne psy

Psy kocham miłością wielką i chyba odwzajemnioną, biorąc pod uwagę przywiązanie jakim darzą mnie obecnie dwa psy, którymi miałam i nadal mam przyjemność się zajmować. Dlatego też w zasadzie każde dobrze zrobione zdjęcia psów mnie zachwycają. Te jednak – autorstwa amerykańskiego fotografa Setha Casteel, nie tylko są dobre pod względem technicznym (na czym totalnie się nie znam, ale podoba mi się ostrość i nasycenie kolorów), ale przede wszystkim zrealizowane naprawdę z pomysłem. Underwater Dogs to wynik sesji zdjęciowej, która miała miejsce w Los Angeles. Casteel, który na co dzień zajmuje się fotografowaniem zwierząt domowych, spędził długie godziny pod wodą fotografując w sumie dwanaścioro psich modeli, a wyniki jego pracy można w całości oglądać tutaj. Jak dla mnie boskie!