poniedziałek, 17 maja 2010

Saudakova služka jde spát

Kiedy pierwszy raz zobaczyłam fotografie Jana Saudaka, poczułam się jak Alicja w czeskiej krainie czarów. Słodko-gorzkiej krainie mocnego piwa chmielowego, gdzie gorycz nagiej prawdy o nas samych zostaje osłodzona cukierkowymi kolorami, być może po to, żeby była łatwiejsza do przełknięcia.

Prace Saudaka, choć pokazujące wątpliwą nieraz urodę ludzkiego ciała ujętego w naturalistycznym obiektywie, mają jednak w sobie coś przyciągającego, co nie pozwala przejść obok nich obojętnie. Spokojne, a jednak czułe podejście do fotografowanych osób i miejsc, jest chyba tym, co poruszyło jakąś małą część mojej słowiańskiej duszy. Dokładnie to miejsce, gdzie znajduje się świadomość, że życie w zasadzie jest nudne, a rzeczywistość paskudna, co i tak nie przeszkadza nam żyć z całej siły i odnajdywać w szarej rzeczywistości wszystkie kolory pasji, miłości i pożądania.

Służąca idzie spać to cykl zdjęć z 1980 roku, które nie wiedzieć czemu szczególnie mi się spodobały. Panna służąca jakby wyjęta z książek Hrabala o magicznej, cudownej Pradze. Jest w tej osobie coś, co sprawia, że łatwo mogę wyobrazić sobie samą siebie w tej roli. Dobrou noc kochani, pięknych snów Wam życzę.





czwartek, 13 maja 2010

Yoga cats and dogs

13 maja uważany jest za pechowy dzień, zwłaszcza jeśli akurat przypada na piątek. Dla mnie – dzień jak co dzień, ale żeby nie marnować takiej fajnej daty postanowiłam zamieścić notkę o kotach. I psach. I bynajmniej nie czarnych, chociaż czasem też. Gdzieniegdzie.

Wiem, że niektóre moje notki, zwłaszcza te, które dotyczą wydarzeń kulturalnych, piszę dawno po fakcie, ale tylko czasami wynika to z lenistwa. W większości wypadków, informację o ciekawiących mnie rzeczach lub wydarzeniach znajduję zupełnie przypadkiem i niestety ten przypadek rzadko zbiega się w czasie z „premierą” tychże.

Niestety mój ślimaczy refleks objawił się również w przypadku kalendarza na 2010 rok wydanego przez parę z Teksasu – Dana i Alejandrę Borris. Swoją drogą kalendarz pokazał się na przełomie października i listopada zeszłego roku, czyli w czasie, kiedy niezbyt aktywnie zajmowałam się blogiem. Kalendarz z psami ułożonymi w pozycjach jogi był pomysłem fotografa Dana oraz jego żony Alejandry, trenerki jogi, którzy zostali zainspirowani historią swojej znajomej o imieniu Joy i jej psa Otisa rasy English Bull Terier.

Joy codziennie rano ćwiczyła jogę, w czym bardzo aktywnie uczestniczył jej pies plątając się jej między nogami, tudzież liżąc ją po twarzy, kiedy wykonywała bardziej skomplikowaną pozycję stania na głowie. Po jakimś czasie Joy zauważyła, że pies nie tylko przeszkadza w porannej gimnastyce, ale sam zaczyna wyginać swoje ciało naśladując swoją właścicielkę. Z czasem pozycje, które przyjmował Otis stały się coraz bardziej wyrafinowane, aż w końcu można powiedzieć, że osiągnął mistrzostwo w doggie-yoga. Niestety zanim doszło do realizacji projektu kalendarza z psami uprawiającymi jogę, Otis odszedł do psiego raju. Dan i Alejandra zainspirowani jego postacią poszukali innych psów, które mogłyby pozować do zdjęć i znaleźli kilkanaście uroczych zwierząt, których fotografie w dziwacznych pozycjach rodem z ulotki centrum odnowy ciała i umysłu (naturalnie obrobione w photoshopie) są dostępne do kupienia w internecie.

Psi kalendarz zrobił furorę na całym świecie i doczekał się również swojej kociej wersji, choć ja osobiście jako zdeklarowana psiara uważam, że leniwe koty co najwyżej są zdolne do założenia nogi za głowę, a nie uprawiania jogi. W przyszłym roku para planuje wydanie kalendarza puppy-yoga, więc już wiem, co przez cały kolejny rok będzie wisiało u mnie na ścianie.

niedziela, 9 maja 2010

Kobieta, która sięgnęła DNA

Genetyka to w ostatnim czasie jeden z najważniejszych i chyba najszybciej rozwijających się kierunków z dziedziny biologii i medycyny. Kto nie słyszał o komórkach macierzystych, żywności transgenicznej czy coraz popularniejszym badaniom genetycznym na ustalenie ojcostwa? Chyba każdy powyżej lat 12 wie, czym jest DNA i jaką funkcję spełnia we wszystkich żywych organizmach. Ale mogę się założyć, że mało kto zna historię Rosalind Franklin – kobiety, której badania nad strukturą DNA stanowią podstawę wszystkiego, co dzisiaj wiemy o tym niezwykłym związku chemicznym.

Rosalind Franklin urodziła się w 1920 w Londynie i od najmłodszych lat wykazywała zainteresowanie naukami ścisłymi. W wieku 21 lat ukończyła Newnham College. Otrzymanie stopnia naukowego w czasie II Wojny Światowej przyczyniło się do rozpoczęcia kariery w Brytyjskim Towarzystwie Badań nad Wykorzystaniem Węgla, a badania które tam prowadziła były zalążkiem jej pracy doktorskiej, którą ukończyła pięć lat później uzyskując tytuł doktora z dziedziny chemii fizycznej na Uniwersytecie Cambridge. W styczniu 1951 roku rozpoczęła pracę w King's College London, gdzie jej bezpośrednim szefem został Maurice Wilkins, który w tym czasie zajmował się rentgenograficznymi badaniami nad strukturą DNA. Rosalind Franklin kontynuowała pionierskie eksperymenty Wilkinsa jednocześnie udoskonalając metodę bardzo nowoczesnej ówcześnie krystalografii rentgenowskiej. To właśnie wytrwałość Franklin w udoskonalaniu metodyki badań miała kluczowe znaczenie dla odkrycia struktury DNA. Wcześniej uważano, że kwas dezoksyrybonukleinowy (DNA) jest swego rodzaju spoiwem łączącym cząsteczki białek, choć nie było wiadomo w jaki sposób. Kiedy odkryto, że cztery zasady azotowe – adenina, tymina, guanina i cytozyna – są odpowiedzialne za przenoszenie informacji genetycznej zaczęto się zastanawiać, w jaki sposób wszystkie te elementy są ze sobą połączone.

Do rozwiązania tej zagadki w ogromnym stopniu przyczyniły się wyniki badań Rosalind Franklin. Rentgenogramy sodowej soli kwasu DNA wykonane przez Franklin stanowiły dowód na to, że cząsteczka ma budowę helikalną. Słynna Fotografia 51 z 1952r., którą Wilkins pokazał Jamesowi D. Watsonowi bez wiedzy, a tym bardziej zgody Rosalind Franklin stała się podstawą przebłysku geniuszu Watsona (nie bez pomocy Wilkinsa, który wytłumaczył mu podstawowe prawa dyfrakcji, na której opiera się metoda krystalografii rentgenowskiej).

Duże X, które widniało na rentgenogramie, zgodnie z prawami fizyki pochodziło od promieni odbitych od każdego atomu cząsteczki chemicznej o budowie helisy. Watson jeszcze wtedy nie zauważył, że jest to podwójna helisa. Jaśniejsze struktury w kształcie karo powyżej, poniżej oraz po bokach kształtu X według Watsona były odbiciem przedłużenia helisy, choć dzisiaj specjaliści wiedzą, że pochodzą one od regularnie powtarzających się struktur cukrowo-fosforanowych znajdujących się na zewnętrznych krańcach DNA. Różne odcienie szarości na zdjęciu odpowiadają warstwom, przez które musiało przechodzić promieniowanie. Dzięki temu naukowcy byli w stanie obliczyć odległości pomiędzy cząsteczkami. Ważnym szczegółem jest brak czwartej warstwy (layer 4), spowodowany tym, że właśnie w tamtym miejscu przecinały się dwie helisy.

Watson, który od dłuższego czasu wraz z Francisem Crickiem pracował nad określeniem budowy DNA, podzielił się fotografią i swoimi spostrzeżeniami z kolegą i razem udało im się zbudować prawidłowy model DNA. Niemałą wiedzę na ten temat dostarczył im również raport dla Medical Research Council napisany przez Franklin w 1952r., w którym znalazła się informacja o fosforanowych cząstkach znajdujących się na zewnątrz drabiny DNA. Wcześniej Watson i Crick przez długi czas odrzucali tę teorię, która dla wyśmienitego chemika jakim była Franklin
jest wręcz oczywista – hydrofilowe zasady należy umieścić wewnątrz hydrofobowego płaszcza cukrowo-fosforanowego, w celu ich ochrony, tym bardziej, że przecież to one są czynnikami kodującymi genom. Kiedy jednak nie udało się stworzyć modelu z zasadami azotowymi na zewnątrz, skorzystali z opinii Rosalind Franklin. Wynik znamy wszyscy.

25 kwietnia 1953 roku w Nature został opublikowany artykuł opisujący model DNA zbudowany przez Watsona i Cricka. Autorzy nie uwzględnili w nim osoby Rosalind Franklin, jako kluczowej dla tego odkrycia, choć wspomnieli, że korzystali z jej badań przy tworzeniu modelu. W tym samym numerze Nature znalazł się również artykuł Franklin o strukturze DNA zawierający wykonane przez nią rentgenogramy, który redakcja potraktowała, jako wsparcie dla głównego artykułu Watsona i Cricka. Sama Franklin napisała, że panowie Watson i Crick odegrali ważną rolę w tym przełomowym odkryciu. Może właśnie dlatego dzisiaj wszyscy znają ich nazwiska, natomiast zupełnie nie wiedzą kim była Rosalind Franklin.

Smutną rzeczą jest to, że kiedy Watson, Crick i Wilkins odbierali w 1962 roku Nagrodę Nobla z dziedziny medycyny za badania nad kwasami nukleinowymi, Rosalind Franklin nie żyła już od czterech lat. Zmarła w wieku 37 lat na raka jajnika, który najprawdopodobniej został wywołany ciągłą ekspozycją na działanie promieni rentgenowskich.

sobota, 8 maja 2010

Bertolli - od pasji do perfekcji

Kocham masełko Bertolli i kocham reklamy telewizyjne produktów tej firmy. Są dowodem na to, jak wykorzystując poczucie humoru odbiorcy można w pomysłowy sposób zachęcić do kupowania zwykłych produktów spożywczych.

Historia firmy sięga 150 lat wstecz. Wszystko zaczęło się w 1865r. w małej toskańskiej miejscowości Lucca, gdzie małżeństwo Francesco i Caterina Bertolli otworzyli w swoim domu sklepik, w którym sprzedawali oliwę z oliwek własnej produkcji. Od tamtego czasu firma rozrosła się na międzynarodową skalę i dzisiaj w swojej ofercie ma nie tylko oliwę, ale różnego rodzaju sosy do makaronu, masło i dressingi do sałatek.

Masło


Masłomargaryna


Sos do spagetti

czwartek, 6 maja 2010

Queen Mary's Dolls' House

Długi majowy weekend pomimo wstrętnej pogody zaobfitował w wycieczkę krajoznawczą, której pierwszym punktem był zamek w Windsorze, uznawany obecnie za największy zamieszkany zamek na świecie. Zbudowany w XI w. przez Wilhelma Zdobywcę, przez stulecia rozbudowywany przez kolejnych władców, jest ulubionym miejscem odpoczynku królowej Elżbiety II, która nie tylko lubi spędzać w tym zamku weekendy wolne od obowiązków głowy państwa, ale również bardzo chętnie przyjmuje tam oficjalnych gości z całego świata.
Muszę przyznać, że Windsor Castle mnie zauroczył. Nie tylko swoją spokojną dostojnością, ale przede wszystkim tym, że pomimo przepychu właściwemu królewskim komnatom pełnym antycznych mebli i obrazów, czuło się, że to miejsce żyje. Żyje „zwyczajnym” życiem domu, w którym się gotuje, pierze, je posiłki z rodziną i czyta książkę wieczorem. Oczywiście to wrażenie może być tylko wymysłem mojej wybujałej wyobraźni, bo przecież bilet wstępu nie obejmował prywatnych apartamentów królewskich, a tylko część muzealną.

Wśród imponującej kolekcji obrazów Rubensa i van Dycka, misternie zdobionych mebli francuskich i angielskich, srebrnej zastawy stołowej i pięknie ręcznie malowanej porcelany, wśród całego zbioru broni z kolejnych epok oraz prezentów i zdobyczy z Dalekiego Wschodu był jeden eksponat, który szczególnie przykuł moją uwagę. Dom dla lalek Królowej Marii.
Queen Mary's Dolls’ House bynajmniej nie jest typową zabawką dla dziewczynek uwielbiających bawić się lalkami. Stanowi masterpiece w miniaturowym odwzorowaniu pomieszczeń zamkowych z początku XXw, dzięki czemu niemal idealnie możemy sobie wyobrazić, jak mieszkali i żyli ludzie (choć może nie tacy zwyczajni ludzie) w tamym czasie.

Pomysłodawczynią prezentu dla królowej Mary, żony ówczesnego króla angielskiego Georga V, w postaci domku dla lalek była księżniczka Mary Louise (Princess Marie Louise of Schleswig-Holstein). Kuzynka Marie Louise znająca upodobanie Queen Mary do miniaturowych rzeczy postanowiła podarować jej coś niezwykłego i w tym celu zatrudniła ówcześnie jednego z najwybitniejszych architektów Sir Edwina Lutyensa, który pracując przez ponad 3 lata (1921 – 1924) oraz przy współudziale ponad 1500 innych ludzi, w tym stolarzy, krawców i innych rzemieślników stworzył chyba najbardziej znany na świecie dom dla lalek. Dom, zbudowany w skali 1:12, posiadający własną sieć elektryczną, bieżącą ciepłą i zimną wodę oraz toalety, w których można spuszczać wodę. Dywany i zasłony są zrobione dokładnie z tych samych materiałów, których używano w zamku, w bibliotece znajduje się miniaturowy księgozbiór dzieł literatury nie tylko angielskiej, a piwnica kryje w sobie całkiem spory zapas zakorkowanych butelek wina. Moim zdaniem - arcydzieło.