środa, 29 grudnia 2010

2.


No proszę – blog obchodzi dzisiaj DRUGIE URODZINY. Rośnie i rozwija się - jak na dwulatka przystało umie już mówić o sobie w trzeciej osobie, nazywać części ciała i próbuje podskakiwać. W przyszłym roku będzie próbował być bardziej niezależny i dociekliwy.

Podsumowując – miniony rok jak róg obfitości pełen był niespodziewanych zwrotów akcji, wzniosłych i całkiem przyziemnych wzruszeń i emocji, ale też słodkiego lenistwa oraz dni błogostanu pt. dolce far niente. Jak na mój gust trochę za mało tego dolce, niemniej jednak z optymizmem patrzę na nadchodzący rok. Szykują się zmiany, wierzę, że pozytywne. Zatem trzymajcie kciuki.

niedziela, 28 listopada 2010

Światło w fazie rozkładu

Listopad nie jest najprzyjemniejszym miesiącem w roku. Szczerze mówiąc jest chyba jednym z najbardziej ponurych - według mojej opinii idzie łeb w łeb z lutym, choć na korzyść tego ostatniego działa to, że ma zaledwie 28 [+1] dni, a dodatkowo każdej mijającej doby przybywa nam słonecznych minut.

Wczoraj w ramach walki z listopadową aurą nic-niechcenia ubrałam swoje najbardziej kolorowe tenisówki i wyszłam na spacer, który wyglądał jak marsz z przeszkodami, bo musiałam przebijać się przez zaspy rudych liści. Wróciłam do domu lekko zmarznięta marząc o herbacie z sokiem malinowym w samą porę, bo kilka minut później spadł deszcz. A to niespodzianka! Deszcz w Londynie, zwłaszcza w listopadzie. Ale był to tylko przelotny deszczyk, który zostawił na niebie przepiękną tęczę. Wczorajszy deszczyk zamienił się dzisiaj w ulewę.


Tęcza zawsze była dla mnie czymś niezwykłym. Wierzyłam, że jest mostem łączącym niebo z ziemią i zawsze zwiastuje jakieś dobre wydarzenie. I nie byłam w tym wierzeniu odosobniona. W mitologii nordyckiej można znaleźć opowieść o Bifröst – płonącym tęczowym moście, który łączył ziemię, inaczej Midgard, będący światem śmiertelnych ludzi ze światem bogów Åsgard. Most pilnowany dzień i noc przez Heimdalla służył bogom do przemieszczania się pomiędzy ludzką a boską krainą. Wierzono, że na końcu świata tęczowy most runie pod ciężarem gigantów próbujących dostać się do Åsgard.


Również starożytni Grecy przypisywali tęczy nadziemską moc. Utożsamiana była z boginią o imieniu Iris, która będąc pokojówką bogini Hery, czuwała nad swoją panią i nigdy nie zasypiała gotowa na każde wezwanie. Często też powoziła złotym rydwanem Hery zaprzężonym w stado pawi. Iris posiadała parę rozłożystych tęczobarwnych skrzydeł, dzięki czemu poruszała się szybciej nawet od boskiego posłańca Hermesa, dlatego niekiedy proszona była o zejście na ziemię z wiadomością od bogów i przekazanie ludziom woli bogów i to właśnie wtedy na niebie ukazywała się tęcza, będąca pomostem pomiędzy światem ludzi i bogów. Grecy wierzyli, że podobnie jak słońce jednoczy niebo i ziemię, tak Iris łączy wyniosłych bogów z prostymi ludźmi.

W religiach dalekiego wschodu również występują bóstwa, których atrybutem jest tęcza. W starożytnych mitach chińskich można znaleźć opisy bogini Nüwa 女媧 - z głową kobiety i ciałem węża była uważana za stwórczynię rodzaju ludzkiego. Z gliny tworzyła figurki ludzi, które później wypalała w piecu, aby nie były kruche – te palone w zbyt wysokiej temperaturze stawały się czarnoskóre, a te w zbyt niskiej – rasą białą. Figurki wypalane w idealnej temperaturze nabierały żółtej barwy skóry. Wierzono również, że Nüwa naprawiła nieboskłon, który został zniszczony podczas wojny bogów. Używając kamieni w pięciu kolorach załatała szczelinę, która powstała w czasie walki – tym sposobem na niebie pojawiła się tęcza.

Hinduizm również posiada swojego boga tęczy – jest nim Indra – bóg deszczu, grzmotów i błyskawicy (w jakimś sensie można go porównać do nordyckiego Thora bądź greckiego Zeusa). W sanskrycie tęcza nazywana jest indradhanus इन्द्रधनुस्, co znaczy łuk Indry.

Co ciekawe również w chrześcijaństwie i judaizmie znajdziemy odniesienia do tęczy jako boskiego znaku. To przecież właśnie tęcza pojawiła się na niebie, kiedy wielka powódź po 40 dniach dobiegła końca, jako znak nowego przymierza pomiędzy Bogiem a ludźmi. Bóg obiecał wtedy Noemu, że nigdy więcej nie ześle na ziemię potopu, by ukarać ludzi za grzechy.

Z kolei w wierzeniach australijskich Aborygenów pojawia się tęczowy wąż Yingarna, który mieszkał głęboko pod ziemią w pobliżu studni artezyjskich. Wychodząc spod ziemi wypchał nad powierzchnię ogromne jej masy, tworząc przy tym łańcuchy wysokich gór. Tęczowy wąż uważany za wroga Słońca, dzięki swoim licznym wędrówkom napełniał również źródła i tworzył strumienie. Tym samym wierzono, że stanowi dobrodzieja i obrońcę ludzi, który jednocześnie może ukarać ich, za nieprzestrzeganie prawa zsyłając suszę.

Oczywiście chyba najlepszym z poznanych do tej pory przeze mnie wierzeń związanych z tęczą, jest ten, o garncu złota ukrytym na jej końcu przez irlandzkiego leprikona. Ktokolwiek dotrze na koniec tęczy może liczyć na sowitą nagrodę.

Z kolei starobułgarskie podania mówią, że ktokolwiek przejdzie pod tęczą zostanie odmieniony w swojej płci – mężczyzna zacznie myśleć jak kobieta, a kobieta jak mężczyzna. Może właśnie z lej legendy wywodzi się tęczowa flaga - symbol ruchu LGBT?

A na koniec jedna z moich ulubionych piosenek „Somwhere over the rainbow” w Czarnoksiężnika z Krainy Oz w wykonaniu duetu (niemożliwego) Evy Cassidy i Katie Melua. Film troszkę przydługawy, bo na początku można obejrzeć materiał o życiu i twórczości Evy, ale gorąco polecam w całości.

czwartek, 11 listopada 2010

Maczek, czyli pamiętaj

W Polsce 11. listopada jest dniem Narodowego Święta Niepodległości, które ustanowione zostało po zakończeniu I Wojny Światowej. 11.XI.1918 r. Niemcy podpisały kapitulację na froncie zachodnim a w Polsce gen. Józef Piłsudski został dowódcą wojskowym i głową państwa. Właśnie te dwa ważne wydarzenia historyczne zaważyły na wyborze dnia 11. listopada jako naszego święta narodowego.

Ale dzień ten również w innych krajach jest obchodzony w szczególny sposób. I tak na Wyspach Brytyjskich (podobnie w Kanadzie i w Belgii) jedenastego listopada przypada Remebrance Day, czyli Dzień Pamięci.

sobota, 6 listopada 2010

Facebook me

Obejrzałam wczoraj film w reżyserii Davida Finchera pt. The Social Network, który jest historią serwisu społecznościowego Facebook opowiedzianą w hollywoodzkim stylu. Dlaczego w hollywoodzkim? Bo wszystko zaczyna się od zdradzonej miłości a na kiczowatym sentymentalizmie kończy, z walką o duże pieniądze w tzw. międzyczasie. Akcja filmu obejmuje jedynie kilka dni, podczas których odbywają się procesy sądowe jakie wytoczyli głównemu twórcy portalu – Markowi Zuckerbergowi jego współpracownicy. Cała fabuła jednak to retrospekcje bohaterów do czasów, kiedy Facebook powstawał i z głupawego żartu zamieniał się powoli w najbardziej rozpoznawalny portal społecznościowy na świecie.

Recenzja z mojej strony może być tyko jedna: Like it!. Z dwóch względów.

Kiedy zamieszkałam w Londynie Facebook w Polsce prawie nie istniał. Tryumfy święciła Nasza-Klasa i w zasadzie nic nie wskazywało na to, że szybko się to zmieni. Ja sama stałam się użytkownikiem Facebooka niemal natychmiast po przyjeździe do UK za sprawą mojej australijskiej współlokatorki i od tego czasu mój stosunek do tego portalu graniczy z uzależnieniem. Loguję się kilka razy dziennie, głównie żeby popracować na farmie (FarmVille, kto gra, ten rozumie), ale również po to, żeby skontaktować się ze znajomymi, poprzeglądać ich posty i zdjęcia. Bycie częścią tej ponad 400 milionowej społeczności jest ważną częścią mojego codziennego życia i nawet jeśli ktoś uzna to za żałosne - bardzo mi odpowiada.

Drugim powodem dla kliknięcia Like it! jest świetna gra aktorów (nawet Justin Timberlake nie wygląda na lalusia, za jakiego zwykłam go uważać, ale na prawdziwego - w tym przypadku cynicznego i pozbawionego skrupułów twórcę Napstera), fantastyczne zdjęcia, ciekawa muzyka w tle. Słowem naprawdę dobrze zrobiona produkcja. Wprawdzie sam Mark Zuckerberg odciął się od historii przedstawionej w scenariuszu, czemu w zasadzie nie można się dziwić biorąc pod uwagę to, jak został w filmie przedstawiony, ale przecież nie chodzimy do kina oglądać prawdy, całej prawdy i tylko prawdy. Prawda?

środa, 3 listopada 2010

Muchomory na humory

Jesień za pasem, wiatr szaleje a mnie od trzech dni nie przestaje boleć głowa. Jak mi ktoś napisze, że "starość nie radość" to uduszę i pociacham tępym nożykiem. Ale… by się pozbyć złych humorów, robię zupę z muchomorów […] Muchomory na humory, grzybki w sosie na muchy w nosie.* O!

A jeśli ktoś nie trawi zupek, to polecam tort z muchomora czerwonego. Oto przepis:

3 dojrzałe, barwne kapelusze muchomora
2 i 1/2 szklanki cukru pudru
5 żółtek
kostka masła
cytryn
dwie łyżki rumu

Kapelusze skropić rumem. Utrzeć żółtka z dwiema szklankami cukru pudru i masłem. Dodać drobno posiekaną skórkę z cytryny. Przekładać kapelusze masą. Czerwony kropkowany wierzch tortu oblać lukrem zrobionym z reszty cukru pudru i soku cytrynowego. Jeść powoli. Czekać.**



*Muchomory - Maria Peszek
**Dom dzienny, dom nocny - Olga Tokarczuk

niedziela, 31 października 2010

Samhain

Jesień, jesień panie tego… Ostatni dzień października, dzieciaki przebrane w straszne stroje co chwilę pukają do drzwi w oczekiwaniu na treats, a ja pod kocem i z ciepłą herbatą w kubku słucham bluesa i wsączam w siebie w melancholię.

Samhain, czyli dzień gasnącego słońca to pogańskie święto będące pierwowzorem Halloween (All Hallow’s Eve), czyli wigilii Dnia Wszystkich Świętych. Według ludów celtyckich ostatni dzień października stanowił zakończenie lata i jednocześnie był ostatnim dniem w roku. W końcu października wszystkie zbiory były już zakończone, a przyroda zaczynała powoli zamierać na zimę. Wierzono, że początek jesieni to sprzyjający czas dla kostuchy, bo obumierające rośliny sprawiają, że granica pomiędzy światem żywym i umarłym robi się bardzo cienka. Samo samhain czczone było jako szczególny dzień w roku, kiedy świat materialny otwierał się niemal całkowicie na świat duchowy. Łatwo można było zostać opętanym, gdyż dusze zmarłych wracały na ziemię i szukały miejsca, gdzie mogłyby zamieszkać na kolejny rok. Ludzie przebierali się więc za śmierć lub umarłych, aby upodobnić się do krążących wokół dusz i zmylić je przed wniknięciem do nowego ciała. W pobliżu każdego domostwa palono też dwa ogniska, gdyż wierzono, że przejście pomiędzy płomieniami ognia jest oczyszczające dla domowników.

Co ciekawe amerykański zwyczaj obchodzenia Halloween zrodził się dopiero na początku XIX w., kiedy fala imigrantów z Iralndii przkazała Amerykanom swoje zwyczaje Samhaim (Irlandczycy w tym czasie od około czternastu stuleci byli już chrześcijanami). Polska – kraj tysiącletniej tradycji chrześcijańskiej właśnie adoptuje Halloween, co w przypadku dość posępnego świętowania Dnia Wszystkich Świętych i Dnia Zadusznych może stać się miłym - przynajmniej dla dzieci, akcentem tego niezbyt wesołego czasu.

niedziela, 19 września 2010

Tree-Athlon

W ramach walki ze swoją naturalną leniwcowością oraz z chęci zrobienia coś dobrego dla środowiska (jednak to sozologiczne wykształcenie jeszcze we mnie nie umarło tak do końca) postanowiłam wziąć udział w Tree-Athlonie, który miał miejsce wczoraj w Battersea Park w Londynie.

Akcja już po raz kolejny została zorganizowana przez Trees for Cities – organizację, której głównym celem jest zalesianie miast, a przy okazji edukacja na temat tworzenia zielonych miejsc oraz ich ważnej roli w społecznościach miejskich. Cel szczytny, a przy okazji dobra zabawa, ponieważ 5km biegowi towarzyszyła również próba pobicia rekordu Guinnessa w bieganiu na boso.
Ja tam byłam, wzięłam udział i dzisiaj jestem dumną posiadaczką sadzonki dębu oraz zakwasów w mięśniach. Było warto.

sobota, 11 września 2010

9/11

Dziewięć lat temu świat, który dobrze znaliśmy został zburzony. Zabrzmi banalnie, ale właśnie tego jednego dnia nasza rzeczywistość zmieniła się w sposób diametralny i nigdy więcej nie wróciła do swojego poprzedniego stanu. Stanu bez permanentnego poczucia zagrożenia.

Zamach na wieże World Trade Centre poruszył wyobraźnię milionów ludzi na całym świecie. I chyba to jest powodem, dla którego wiele reklam, przede wszystkim społecznych, odwołuje się właśnie do ataku z 11 września 2001r., w którym zginęło niemal 3000 osób. Problem w tym, że na świecie coraz częściej zdarzają się katastrofy naturalne bądź nie, w których ginie więcej ludzi, a jakoś wydarzenia te przechodzą bez większego echa. Czyżbyśmy potrzebowali rozbitych samolotów i spektakularnych wybuchów, żeby zastanowić się na tym, dokąd zmierza nasz świat, a raczej dokąd my sami go prowadzimy?

World Wildlife Fund w zeszłym roku wypuściła na rynek plakat, który miał za zadanie skłonić ludzi do zastanowienia się nad siłą sprawczą natury i jednocześnie zachęcić do dbania o środowisko, poprzez prosty przekaz, że jeśli my nie zadbamy o naturę, ona zacznie działać przeciwko nam i to z mocą, której się nie spodziewamy.

The tsunami killed 100 times more people than 9/11. The planet is brutally powerful. Respect it. Preserve it.


W odpowiedzi na ten poster, Truth Machine TM wydało swój własny.

Hypocrisy killed 1000 times more than 9/11. It was just advertising. Don't make war about it.


To fakt, mamy zdolność zabijania naszej plany i siebie nawzajem na najróżniejsze sposoby. Nie brzmi to dumnie. Brzmi raczej żałośnie. Może dzisiaj jest dobry dzień na zmianę?

środa, 8 września 2010

Sos z karaluchem

W poniedziałek po raz pierwszy w życiu miałam okazję uczyć się tańczyć salsę. Brzmi dumnie, ale biorąc pod uwagę tłumaczenie hiszpańskiego słowa salsa, czyli sos, można się zniechęcić. Nazwa nazwą, niemniej ja postanowiłam spróbować.

Po krótkiej rozgrzewce urocza okrągłobiodra, czekoladowoskóra nauczycielka postanowiła rozruszać moje (i nie tylko moje) opływowe skądinąd, niemniej w tym przypadku dość sztywne ciało i kiedy z głośnika popłynęła gorąca muzyka, wszyscy zaczęli tańczyć wcześniej poznany układ. Zgubiłam się po trzech krokach. Zagubienie nie trwało długo, gdyż po krótkiej chwili zostałam zaproszona na koniec sali, gdzie w przystępny sposób została mi przedstawiona króciutka historia salsy oraz oczywiście pokazane zostały podstawowe ruchy taneczne (jak się okazało praca nóg jest równie ważna co praca rąk). Nauczyłam się pięciu podstawowych kroków, z których jeden o nazwie open break wzbudził wesołość ogółu, kiedy nie usłyszawszy poprawnej nazwy zapytałam konspiracyjnym szeptem swoją sąsiadkę: open grave?

Drugi z podstawowych kroków i chyba najłatwiejszy z nich to cucaracha, co w tłumaczeniu z hiszpańskiego to nic innego jak tylko karaluch. Ruch ten wykonuje się odstawiając nogę w bok, a następnie z powrotem ją dostawiając. Trzeba pamiętać, że salsa jest jednym z wielu tańców wywodzącym się z niewolniczej grupy społecznej. Ludzie, których ręce i nogi były skute łańcuchami, mieli dość ograniczone możliwości wykonywania ruchów, toteż jedyne co mogli zrobić, kiedy zauważali zbliżającego się do nich karalucha, to drobny krok w bok w celu jego zdeptania. Rozkoszne.

W kolejny poniedziałek pewnie wybiorę się na kolejną lekcję, z nadzieją, że kiedyś będę tańczyć, jak ta pani z filmiku poniżej. Mam nadzieję, że uda mi się to zanim dorównam jej wiekiem.

niedziela, 5 września 2010

Chopin // Polska / The Course

Rok 2010 jest w Polsce obchodzony jako rok Fryderyka Chopina ze względu na 200 jubileusz jego urodzin. Z tej okazji nie tylko w naszym kraju, ale również na całym świecie mają miejsce rozmaite wydarzenia kulturalne poświęcone życiu i twórczości kompozytora, a przy okazji również historii i kulturze Polski.

Jedna z akcji promujących rok Chopina zawitała również do Londynu. Wczoraj w St. Katherine’s Dock w pobliżu Tower Bridge zacumował STS Fryderyk Chopin – drugi co do wielkości statek pływający pod polską banderą. Zaprojektowany przez Zygmunta Chojera, został oddany do użytku w 1992r, kiedy to zadebiutował w regatach przez Atlantyk zdobywając zaszczytne trzecie miejsce. Obecnie żaglowiec wykorzystywany jest do rejsów komercyjnych oraz edukacyjnych w czasie szkoły pod żaglami.

STS Chopin rozpoczął swój Course w Szczecinie 16. czerwca tego roku i zanim przypłynął do Londynu, cumował m.in. w Kopenhadze, Sztokholmie, Hamburgu, Amsterdamie, Bruggi, Dunkierkice i Nantes. Załoga kursu złożona z zawodowych żeglarzy, studentów oraz „ambasadorów turystyki polskiej” przez ponad dwa miesiące gości w portach europejskich, gdzie przy klasycznej muzyce Fryderyka Chopina zachęca wszystkich do odwiedzenia Polski. Celem wyprawy jest pokazanie naszym europejskim sąsiadom, że Polacy to ciekawy i otwarty naród, że cenimy sobie wolność, wierzymy w romantyczną miłość, jesteśmy kreatywni i tworzymy z pasją, czyli w zasadzie jest w każdym z nas wszystko to, co również dla Fryderyka Chopina było ważne. Dlatego też to właśnie jego muzyka towarzyszy prezentowaniu Polski przez załogę. Przy dźwiękach sonat i preludiów nad brzegiem morza zamiast w dusznych salach konferencyjnych w ramach Uniwersytetu Polowego zainteresowani mogą zapoznać się z polską historią i kulturą. W ramach akcji będzie można zwiedzić żaglowiec wraz z przewodnikiem (co oczywiste) będącym członkiem załogi, jak również przewidziane są wszelakie występy artystyczne np. koncerty chopinowskie, balet na rejach żaglowca, malowanie fortepianów oraz budowanie pomnika Fryderyka Chopina z parasoli, jak również nauka tańca, która zakończy się próbą pobicia rekordu Guinnessa w najdłuższym korowodzie poloneza poza granicami Polski.

Żaglowiec będzie gościł w Londynie aż do 12. września, a następnie wyruszy w rejs powrotny do Polski, gdzie 18. września w Gdyni weźmie udział w Światowych Dniach Turystyki.

środa, 1 września 2010

The Passenger

Natrafiłam przedwczoraj w sieci na animację komputerową będącą w całości dziełem jednego człowieka (w zasadzie nic dziwnego dla nas Polaków, mających w pamięci Katedrę Tomka Bagińskiego).
Australijczyk Chris Jones poświęcił 8 lat swojego życia projektowi, którego efektem jest 7-minutowy film The Passenger. Począwszy od scenariusza historyjki, której zalążkiem był pomysł dający zamknąć się w jednym zdaniu some weird stuff happens on a bus, poprzez wykreowanie głównej postaci najpierw na papierze, później w postaci trójwymiarowego modelu, a na końcu zrenderowanej trójwymiarowej siatki w komputerze. Następnie przyszło kompletowanie muzyki i dopracowywanie szczegółów – od techniczno-graficznych, poprzez tytuł filmu, aż do głównego logo. Na stronie internetowej autor krok po kroku opisuje swoje zmagania z tworzeniem filmiku.

Dlaczego piszę akurat o nim? Bo animacja jest nie tylko ciekawa pod względem fabuły, dopracowana w najmniejszym szczególe, ale co chyba najbardziej urzekło mnie w tym wszystkim – zrobiona z prawdziwą pasją i oddaniem. Po pierwszym roku dłubania nad filmem w weekendy, Chris rzucił pracę i żyjąc z oszczędności w całości poświęcił się tworzeniu tejże animacji. Ostatecznie w listopadzie 2005 roku film po raz pierwszy został wyświetlony na dużym ekranie podczas prywatnego festiwalu filmowego. Po kilku następnych poprawkach oraz mnóstwem problemów z dostosowaniem filmu do standardów Academy Award – w 2006r. animacja zwyciężyła w kategorii Best Animation na LA International Shorts Film Festival.



W sieci za darmo dostępna jest obecnie wersja kiepskiej jakości, natomiast na stronie autora można kupić DVD z nie tylko wersją idealnej jakości, ale również mnóstwem dodatków.

niedziela, 29 sierpnia 2010

Schodami w niemożliwe

W zeszłym tygodniu miałam okazję obejrzeć film Christophera Nolana Incepcja z Leonardo DiCaprio w roli doskonałego złodzieja, który działa w najwrażliwszym z możliwych światów, czyli w podświadomości ludzkiej. Wkradając się do umysłu ofiary podczas snu, ma możliwość wydobycia wszelkich, nawet najbardziej tajnych informacji. Fabuła filmu w zasadzie mało zaskakująca, ale efekty specjalne pierwsza klasa.

W przedstawionym w filmie świecie snów czas staje się lepki i rozciągliwy, a prawa fizyki działają tylko w takim zakresie, w jakim chcemy. Architekci mogą projektować budowle, które w rzeczywistości nie miałyby możliwości powstać, ponieważ przeczą zasadom logiki. Jednym z używanych przez nich trików jest paradoks Penrose’a. W latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia brytyjski naukowiec Lionel Penrose wraz ze swoim synem Rogerem stworzył serię figur niemożliwych, zaprzeczających logice przestrzennej, wśród których chyba najbardziej rozpoznawalny jest trójkąt Penrose’a.

Próba przeniesienia figur niemożliwych do świata trójwymiarowego powoduje powstania złudzenia optycznego, którego świetnym przykładem są schody Penrose’a. Motyw ten został wykorzystany w litografii holenderskiego artysty Mauritsa Cornelisa Eschera z 1960r.
Dzieło Wchodzący i schodzący przedstawiający budowlę z niekończącymi się schodami, po których w koło wchodzą i schodzą mnichowie. Nie ma tu przypadku, ponieważ holenderskie powiedzenie „praca mnicha” oznacza bezcelowe marnowanie czasu. Czyli również chodzenie schodami bez końca.

Wykorzystanie figur niemożliwych w świecie snów nie dziwi mnie zbytnio. Tym bardziej, że dopóki śnimy, wszystko co widzimy i przeżywamy jest jak najbardziej logiczne, aż do momentu obudzenia.

poniedziałek, 17 maja 2010

Saudakova služka jde spát

Kiedy pierwszy raz zobaczyłam fotografie Jana Saudaka, poczułam się jak Alicja w czeskiej krainie czarów. Słodko-gorzkiej krainie mocnego piwa chmielowego, gdzie gorycz nagiej prawdy o nas samych zostaje osłodzona cukierkowymi kolorami, być może po to, żeby była łatwiejsza do przełknięcia.

Prace Saudaka, choć pokazujące wątpliwą nieraz urodę ludzkiego ciała ujętego w naturalistycznym obiektywie, mają jednak w sobie coś przyciągającego, co nie pozwala przejść obok nich obojętnie. Spokojne, a jednak czułe podejście do fotografowanych osób i miejsc, jest chyba tym, co poruszyło jakąś małą część mojej słowiańskiej duszy. Dokładnie to miejsce, gdzie znajduje się świadomość, że życie w zasadzie jest nudne, a rzeczywistość paskudna, co i tak nie przeszkadza nam żyć z całej siły i odnajdywać w szarej rzeczywistości wszystkie kolory pasji, miłości i pożądania.

Służąca idzie spać to cykl zdjęć z 1980 roku, które nie wiedzieć czemu szczególnie mi się spodobały. Panna służąca jakby wyjęta z książek Hrabala o magicznej, cudownej Pradze. Jest w tej osobie coś, co sprawia, że łatwo mogę wyobrazić sobie samą siebie w tej roli. Dobrou noc kochani, pięknych snów Wam życzę.





czwartek, 13 maja 2010

Yoga cats and dogs

13 maja uważany jest za pechowy dzień, zwłaszcza jeśli akurat przypada na piątek. Dla mnie – dzień jak co dzień, ale żeby nie marnować takiej fajnej daty postanowiłam zamieścić notkę o kotach. I psach. I bynajmniej nie czarnych, chociaż czasem też. Gdzieniegdzie.

Wiem, że niektóre moje notki, zwłaszcza te, które dotyczą wydarzeń kulturalnych, piszę dawno po fakcie, ale tylko czasami wynika to z lenistwa. W większości wypadków, informację o ciekawiących mnie rzeczach lub wydarzeniach znajduję zupełnie przypadkiem i niestety ten przypadek rzadko zbiega się w czasie z „premierą” tychże.

Niestety mój ślimaczy refleks objawił się również w przypadku kalendarza na 2010 rok wydanego przez parę z Teksasu – Dana i Alejandrę Borris. Swoją drogą kalendarz pokazał się na przełomie października i listopada zeszłego roku, czyli w czasie, kiedy niezbyt aktywnie zajmowałam się blogiem. Kalendarz z psami ułożonymi w pozycjach jogi był pomysłem fotografa Dana oraz jego żony Alejandry, trenerki jogi, którzy zostali zainspirowani historią swojej znajomej o imieniu Joy i jej psa Otisa rasy English Bull Terier.

Joy codziennie rano ćwiczyła jogę, w czym bardzo aktywnie uczestniczył jej pies plątając się jej między nogami, tudzież liżąc ją po twarzy, kiedy wykonywała bardziej skomplikowaną pozycję stania na głowie. Po jakimś czasie Joy zauważyła, że pies nie tylko przeszkadza w porannej gimnastyce, ale sam zaczyna wyginać swoje ciało naśladując swoją właścicielkę. Z czasem pozycje, które przyjmował Otis stały się coraz bardziej wyrafinowane, aż w końcu można powiedzieć, że osiągnął mistrzostwo w doggie-yoga. Niestety zanim doszło do realizacji projektu kalendarza z psami uprawiającymi jogę, Otis odszedł do psiego raju. Dan i Alejandra zainspirowani jego postacią poszukali innych psów, które mogłyby pozować do zdjęć i znaleźli kilkanaście uroczych zwierząt, których fotografie w dziwacznych pozycjach rodem z ulotki centrum odnowy ciała i umysłu (naturalnie obrobione w photoshopie) są dostępne do kupienia w internecie.

Psi kalendarz zrobił furorę na całym świecie i doczekał się również swojej kociej wersji, choć ja osobiście jako zdeklarowana psiara uważam, że leniwe koty co najwyżej są zdolne do założenia nogi za głowę, a nie uprawiania jogi. W przyszłym roku para planuje wydanie kalendarza puppy-yoga, więc już wiem, co przez cały kolejny rok będzie wisiało u mnie na ścianie.

niedziela, 9 maja 2010

Kobieta, która sięgnęła DNA

Genetyka to w ostatnim czasie jeden z najważniejszych i chyba najszybciej rozwijających się kierunków z dziedziny biologii i medycyny. Kto nie słyszał o komórkach macierzystych, żywności transgenicznej czy coraz popularniejszym badaniom genetycznym na ustalenie ojcostwa? Chyba każdy powyżej lat 12 wie, czym jest DNA i jaką funkcję spełnia we wszystkich żywych organizmach. Ale mogę się założyć, że mało kto zna historię Rosalind Franklin – kobiety, której badania nad strukturą DNA stanowią podstawę wszystkiego, co dzisiaj wiemy o tym niezwykłym związku chemicznym.

Rosalind Franklin urodziła się w 1920 w Londynie i od najmłodszych lat wykazywała zainteresowanie naukami ścisłymi. W wieku 21 lat ukończyła Newnham College. Otrzymanie stopnia naukowego w czasie II Wojny Światowej przyczyniło się do rozpoczęcia kariery w Brytyjskim Towarzystwie Badań nad Wykorzystaniem Węgla, a badania które tam prowadziła były zalążkiem jej pracy doktorskiej, którą ukończyła pięć lat później uzyskując tytuł doktora z dziedziny chemii fizycznej na Uniwersytecie Cambridge. W styczniu 1951 roku rozpoczęła pracę w King's College London, gdzie jej bezpośrednim szefem został Maurice Wilkins, który w tym czasie zajmował się rentgenograficznymi badaniami nad strukturą DNA. Rosalind Franklin kontynuowała pionierskie eksperymenty Wilkinsa jednocześnie udoskonalając metodę bardzo nowoczesnej ówcześnie krystalografii rentgenowskiej. To właśnie wytrwałość Franklin w udoskonalaniu metodyki badań miała kluczowe znaczenie dla odkrycia struktury DNA. Wcześniej uważano, że kwas dezoksyrybonukleinowy (DNA) jest swego rodzaju spoiwem łączącym cząsteczki białek, choć nie było wiadomo w jaki sposób. Kiedy odkryto, że cztery zasady azotowe – adenina, tymina, guanina i cytozyna – są odpowiedzialne za przenoszenie informacji genetycznej zaczęto się zastanawiać, w jaki sposób wszystkie te elementy są ze sobą połączone.

Do rozwiązania tej zagadki w ogromnym stopniu przyczyniły się wyniki badań Rosalind Franklin. Rentgenogramy sodowej soli kwasu DNA wykonane przez Franklin stanowiły dowód na to, że cząsteczka ma budowę helikalną. Słynna Fotografia 51 z 1952r., którą Wilkins pokazał Jamesowi D. Watsonowi bez wiedzy, a tym bardziej zgody Rosalind Franklin stała się podstawą przebłysku geniuszu Watsona (nie bez pomocy Wilkinsa, który wytłumaczył mu podstawowe prawa dyfrakcji, na której opiera się metoda krystalografii rentgenowskiej).

Duże X, które widniało na rentgenogramie, zgodnie z prawami fizyki pochodziło od promieni odbitych od każdego atomu cząsteczki chemicznej o budowie helisy. Watson jeszcze wtedy nie zauważył, że jest to podwójna helisa. Jaśniejsze struktury w kształcie karo powyżej, poniżej oraz po bokach kształtu X według Watsona były odbiciem przedłużenia helisy, choć dzisiaj specjaliści wiedzą, że pochodzą one od regularnie powtarzających się struktur cukrowo-fosforanowych znajdujących się na zewnętrznych krańcach DNA. Różne odcienie szarości na zdjęciu odpowiadają warstwom, przez które musiało przechodzić promieniowanie. Dzięki temu naukowcy byli w stanie obliczyć odległości pomiędzy cząsteczkami. Ważnym szczegółem jest brak czwartej warstwy (layer 4), spowodowany tym, że właśnie w tamtym miejscu przecinały się dwie helisy.

Watson, który od dłuższego czasu wraz z Francisem Crickiem pracował nad określeniem budowy DNA, podzielił się fotografią i swoimi spostrzeżeniami z kolegą i razem udało im się zbudować prawidłowy model DNA. Niemałą wiedzę na ten temat dostarczył im również raport dla Medical Research Council napisany przez Franklin w 1952r., w którym znalazła się informacja o fosforanowych cząstkach znajdujących się na zewnątrz drabiny DNA. Wcześniej Watson i Crick przez długi czas odrzucali tę teorię, która dla wyśmienitego chemika jakim była Franklin
jest wręcz oczywista – hydrofilowe zasady należy umieścić wewnątrz hydrofobowego płaszcza cukrowo-fosforanowego, w celu ich ochrony, tym bardziej, że przecież to one są czynnikami kodującymi genom. Kiedy jednak nie udało się stworzyć modelu z zasadami azotowymi na zewnątrz, skorzystali z opinii Rosalind Franklin. Wynik znamy wszyscy.

25 kwietnia 1953 roku w Nature został opublikowany artykuł opisujący model DNA zbudowany przez Watsona i Cricka. Autorzy nie uwzględnili w nim osoby Rosalind Franklin, jako kluczowej dla tego odkrycia, choć wspomnieli, że korzystali z jej badań przy tworzeniu modelu. W tym samym numerze Nature znalazł się również artykuł Franklin o strukturze DNA zawierający wykonane przez nią rentgenogramy, który redakcja potraktowała, jako wsparcie dla głównego artykułu Watsona i Cricka. Sama Franklin napisała, że panowie Watson i Crick odegrali ważną rolę w tym przełomowym odkryciu. Może właśnie dlatego dzisiaj wszyscy znają ich nazwiska, natomiast zupełnie nie wiedzą kim była Rosalind Franklin.

Smutną rzeczą jest to, że kiedy Watson, Crick i Wilkins odbierali w 1962 roku Nagrodę Nobla z dziedziny medycyny za badania nad kwasami nukleinowymi, Rosalind Franklin nie żyła już od czterech lat. Zmarła w wieku 37 lat na raka jajnika, który najprawdopodobniej został wywołany ciągłą ekspozycją na działanie promieni rentgenowskich.

sobota, 8 maja 2010

Bertolli - od pasji do perfekcji

Kocham masełko Bertolli i kocham reklamy telewizyjne produktów tej firmy. Są dowodem na to, jak wykorzystując poczucie humoru odbiorcy można w pomysłowy sposób zachęcić do kupowania zwykłych produktów spożywczych.

Historia firmy sięga 150 lat wstecz. Wszystko zaczęło się w 1865r. w małej toskańskiej miejscowości Lucca, gdzie małżeństwo Francesco i Caterina Bertolli otworzyli w swoim domu sklepik, w którym sprzedawali oliwę z oliwek własnej produkcji. Od tamtego czasu firma rozrosła się na międzynarodową skalę i dzisiaj w swojej ofercie ma nie tylko oliwę, ale różnego rodzaju sosy do makaronu, masło i dressingi do sałatek.

Masło


Masłomargaryna


Sos do spagetti

czwartek, 6 maja 2010

Queen Mary's Dolls' House

Długi majowy weekend pomimo wstrętnej pogody zaobfitował w wycieczkę krajoznawczą, której pierwszym punktem był zamek w Windsorze, uznawany obecnie za największy zamieszkany zamek na świecie. Zbudowany w XI w. przez Wilhelma Zdobywcę, przez stulecia rozbudowywany przez kolejnych władców, jest ulubionym miejscem odpoczynku królowej Elżbiety II, która nie tylko lubi spędzać w tym zamku weekendy wolne od obowiązków głowy państwa, ale również bardzo chętnie przyjmuje tam oficjalnych gości z całego świata.
Muszę przyznać, że Windsor Castle mnie zauroczył. Nie tylko swoją spokojną dostojnością, ale przede wszystkim tym, że pomimo przepychu właściwemu królewskim komnatom pełnym antycznych mebli i obrazów, czuło się, że to miejsce żyje. Żyje „zwyczajnym” życiem domu, w którym się gotuje, pierze, je posiłki z rodziną i czyta książkę wieczorem. Oczywiście to wrażenie może być tylko wymysłem mojej wybujałej wyobraźni, bo przecież bilet wstępu nie obejmował prywatnych apartamentów królewskich, a tylko część muzealną.

Wśród imponującej kolekcji obrazów Rubensa i van Dycka, misternie zdobionych mebli francuskich i angielskich, srebrnej zastawy stołowej i pięknie ręcznie malowanej porcelany, wśród całego zbioru broni z kolejnych epok oraz prezentów i zdobyczy z Dalekiego Wschodu był jeden eksponat, który szczególnie przykuł moją uwagę. Dom dla lalek Królowej Marii.
Queen Mary's Dolls’ House bynajmniej nie jest typową zabawką dla dziewczynek uwielbiających bawić się lalkami. Stanowi masterpiece w miniaturowym odwzorowaniu pomieszczeń zamkowych z początku XXw, dzięki czemu niemal idealnie możemy sobie wyobrazić, jak mieszkali i żyli ludzie (choć może nie tacy zwyczajni ludzie) w tamym czasie.

Pomysłodawczynią prezentu dla królowej Mary, żony ówczesnego króla angielskiego Georga V, w postaci domku dla lalek była księżniczka Mary Louise (Princess Marie Louise of Schleswig-Holstein). Kuzynka Marie Louise znająca upodobanie Queen Mary do miniaturowych rzeczy postanowiła podarować jej coś niezwykłego i w tym celu zatrudniła ówcześnie jednego z najwybitniejszych architektów Sir Edwina Lutyensa, który pracując przez ponad 3 lata (1921 – 1924) oraz przy współudziale ponad 1500 innych ludzi, w tym stolarzy, krawców i innych rzemieślników stworzył chyba najbardziej znany na świecie dom dla lalek. Dom, zbudowany w skali 1:12, posiadający własną sieć elektryczną, bieżącą ciepłą i zimną wodę oraz toalety, w których można spuszczać wodę. Dywany i zasłony są zrobione dokładnie z tych samych materiałów, których używano w zamku, w bibliotece znajduje się miniaturowy księgozbiór dzieł literatury nie tylko angielskiej, a piwnica kryje w sobie całkiem spory zapas zakorkowanych butelek wina. Moim zdaniem - arcydzieło.

środa, 28 kwietnia 2010

Wieczyste ruchadło

Nie, nie będę pisać o żadnych facetach (lub babeczkach, żeby nie zostać posądzoną o seksizm), którzy ruchają wszystko co się rusza i nie ucieka na drzewo, a nawet jeśli ucieka, to ściągają z drzewa przy pomocy grabek. Nazwę wieczyste ruchadło dla określenia perpetuum mobile zapożyczyłam od Andrzeja Sapkowskiego, który wybitnie rozśmieszył mnie tą starodawną polszczyzną, tym bardziej, że jakby na to nie patrzeć łacińskie perpetuum mobile w dokładnym tłumaczeniu znaczy wiecznie ruchome.
Ludzie niemal od zawsze dążyli do stworzenia cudownej maszyny, która będzie poruszała się lub wytwarzała energię bez żadnej pomocy z zewnątrz. Niestety na obecnym etapie rozwoju nauki i techniki skonstruowanie perpetuum mobile to zadanie z pogranicza fantazji, z tej prostej przyczyny, że urządzenie, które wytwarzałoby energię z niczego zaprzecza podstawowym prawom fizyki. Co nie zmienia faktu, że wielu konstruktorów-amatórw próbowało i na pewno wielu jeszcze będzie próbować.

Wyjątkowe zainteresowanie zbudowaniem perpetuum mobile przypadło na XVI i XVII wiek. Sam Leonardo da Vinci, jeden z najwybitniejszych umysłów epoki renesansu, również był jednym z tych, którzy rozmyślali nad stworzeniem maszyny, która raz wprawiona w ruch, działałaby w nieskończoność. Biedny Leonardo nie wpadł na genialny w swej prostocie pomysł – przywiązania kromki chleba posmarowanej masłem do grzbietu kota (masłem do góry rzecz jasna), który to wynalazek działający w myśl przecież wszystkim doskonale znanych zasad, że kot zawsze spada na cztery łapy, a chleb masłem do ziemi jest wręcz idealnym perpetuum mobile.